poniedziałek, 3 września 2012

Reina Ramirez - Rozdział pierwszy


 - Daj spokój, ślęczysz nad tym już trzy godziny – powiedział Michael, spoglądając ponad moim ramieniem na raporty koronera.
 - I poślęczę kolejne trzy jeśli zaraz nie przestaniesz przynudzać – mruknęłam, upijając łyk letniej kawy i krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. – Znowu kupiłeś tą lurę? Ile razy ci mówiłam żebyś nie kupował kawy w supermarkecie?
         Michael wzruszył ramionami, rozsiadając się wygodnie na barowym stołku w mojej kuchni. Musiał się nieźle namęczyć żeby ze swoimi długimi nogami przybrać na nim jakąś wygodną pozycję. Uśmiechnęłam się w duchu, kartkując dokumenty.
         Czarnobiałe zdjęcia z sekcji zwłok przedstawiały makabrycznie okaleczone ciało leżące na metalowym stole w gabinecie patologa. Wzdrygnęłam się odruchowo na ich widok, choć wydawałoby się, że po tylu latach w zawodzie już nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć.
 - Idziesz dzisiaj do pracy? – spytał, odgryzając kawałek tosta z masłem.
 - Uhm, nie mam wyjścia. Dan zachowuje się ostatnio jak czubek. Ciągle jestem zawalona zleceniami. Jedno się kończy, a za chwilę dostaję kolejne…
         Michael odgarnął ciemne kosmyki włosów jakie opadły mu na czoło.
 - Może dlatego, że jesteś świetnym detektywem – dodał, spoglądając na mnie spod przymrużonych oczu.
         Przełknęłam łyk zimnej już kawy, odkładając raport i głaszcząc po łebku swoją kotkę.
 - Miło mi, że tak uważasz, ale według mnie Dan cierpi na niemożliwy do opanowania przymus uprzykrzania życia wszystkim Podziemnym – odparłam, krzywiąc się lekko i rozmasowując świeżo zagojoną bliznę w kształcie gwiazdki na lewym przedramieniu.
         Demoniczne rytuały miały swoją cenę. Byłam dobrym detektywem, bo potrafiłam to czego ludzie nie umieli. Większość spraw rozwiązałam przy pomocy swojej drugiej mrocznej strony, którą pozostawił mi w spadku ojciec. W trakcie pobytu w Hiszpanii dwadzieścia trzy lata temu poznał moją matkę, a wyjeżdżając zostawił jej prezent w postaci mnie. Michael był moim bratem przyrodnim z jej poprzedniego związku i w stu procentach człowiekiem. Czasem mu tego zazdrościłam, choć starałam się żeby nigdy tego nie zauważył.
 - Może gdybyś pokazała mu jeden ze swoich noży, przemyślałby sprawę dwa razy.
         Parsknęłam śmiechem, w wyobraźni widząc jak mój szef wybałusza oczy na widok jednego z moich pokrytych demonicznymi symbolami noży, których używało się w starożytnej filipińskiej walce wręcz doce pares.
 - Założę się, że z miejsca by mnie zwolnił – powiedziałam i zsunęłam się ze stołka, biorąc do ręki swoją przepastną torbę i zarzucając ją na ramię. Wyjęłam portfel i podałam mu zwitek banknotów. – To na rachunki i czynsz. Postaraj się nie zgubić.
 - Za kogo ty mnie masz? – spytał Michael oburzonym głosem, chowając pieniądze do kieszeni dżinsów.
         Przewróciłam oczami, zbierając się do wyjścia. Moja srebrzysta kotka Lupe podbiegła do mnie, łasząc się o moje nogi. Schyliłam się i podrapałam ją za uchem.
 - Za lekkomyślnego starszego brata, któremu muszę czasem przypominać kto właściwie w tej rodzinie nosi spodnie – odparłam. – Wrócę za parę godzin. Postaraj się w tym czasie nie spalić mi domu.
         Wyszłam na klatkę, biorąc głęboki wdech i przygotowując się na kolejny dzień. W perspektywie miałam kolejną sprawę, którą zlecił mi Dan. Kradzież z włamaniem i przypadkową ofiarą. Na razie z braku dokładniejszych informacji nie potrafiłam jasno określić motywu, ale coś mi mówiło, że oprócz ujętego sprawcy maczał w tym palce ktoś jeszcze. Dan nigdy nie polegał na moim przeczuciu, które ku jego niezadowoleniu okazywało się niemal niezawodne, ale ja nigdy nie ignorowałam swojej intuicji.
         Dzięki niej uniknęłam już wielu życiowych rozczarowań, głównie z facetami. Taa, faceci. Westchnęłam. Mogłabym sobie jakiegoś znaleźć. Michael powtarzał mi o tym od wieków. Moja mama powtarzała mi to od wieków. Gdybym znała ojca, to on też pewnie zrobiłby to samo. Nie mogłam jednak nic poradzić na to, że nie byłam w tym zbyt dobra. Pięć lat temu wychodziłam z założenia, że mam na to mnóstwo czasu. Trzy lata wstecz twierdziłam dokładnie to samo, odczuwając jednak lekką presję otoczenia. Teraz byłam już niemal za stara na randki. Moja hiszpańska babcia łapała się za głowę, że nie mam jeszcze żadnego przyzwoitego muchacho, i że mój abuelito w grobie by się przewrócił gdyby usłyszał bzdury jakie wygaduję na temat samodzielności i pracy.
         Praca była mi jednak potrzebna do tego, żeby mieć co w garnek włożyć i zapłacić czynsz. Zeszłam więc po schodach prowadzących do mieszkania i skierowałam w stronę zaparkowanego na chodniku samochodu. Mój stary rozklekotany buick regal sapnął ciężko, gdy uruchomiłam silnik i posłusznie potoczył się naprzód, dołączając do ciągu innych aut. Słońce przygrzewało zza szyby mocno jak na październik, a wiatr poruszał koronami drzew. Sąsiedzi wychodzili po poranną gazetę i mleko. Ten sielski obrazek mąciło jednak dziwne niepokojące przeczucie jakie umiejscowiło się tuż pod moim mostkiem. Nie potrafiłam określić dokładnie z czym się wiązało, ale nie mogłam też zignorować, że nie istnieje.
         Sznurek samochodów posuwał się naprzód powoli jak krew z nosa, więc znowu spóźniłam się do tej przeklętej pracy. Zdyszana, z rozpiętym płaszczem i zawartością torby prawie wysypującą się na podłogę, wpadłam do biura, łapiąc jeszcze po drodze papierowy kubek kawy. Czy też raczej obrzydłej lury, która na miano kawy nawet nie zasługiwała.
 – No! W końcu jesteś! – krzyknął mój szef Dan ze swojego gabinetu, obserwując mnie przez szklaną ścianę oddzielającą moją klitkę od reszty pomieszczenia.
         Zmełłam w ustach jakieś wyjątkowo paskudne przekleństwo i osunęłam się z ulgą na obrotowy fotel. Upiłam łyk lury, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem płaszcza, i cisnęłam torbę na zielone linoleum, krzywiąc się gdy usłyszałam dobiegając z niej chrzęst podejrzanie przypominający trzask pękającego szkła. Cholera, pomyślałam rozeźlona, znowu zniszczyłam kolejną szklaną kulę. Jako półdemon zostałam obdarzona kilkoma umiejętnościami, z czego jedną była niewielka i na razie nie do końca rozwinięta możliwość spoglądania w przyszłość. Próbowałam sama temu zaradzić i nauczyć się to robić, ale powoli dochodziłam do wniosku, że bez profesjonalnego nauczyciela raczej mi się to nie uda.
 - Przeczytałaś ten raport? Domyślasz się już jaki może być motyw? – spytał Dan, wtykając głowę prze drzwi mojej klitki.
         Uniosłam wzrok znad ekranu komputera, w myślach żałując, że nie mogę przyciąć mu tego wielkiego łba drzwiami za pomocą pstryknięcia palców, i powiedziałam:
 - Przeczytałam. Mam już pewien pomysł, ale jeszcze za wcześnie żeby o tym mówić.
         Brwi Dana wystrzeliły wysoko w górę.
 - Za wcześnie? – Spojrzał na zegarek na nadgarstku. – Już ósma rano. Do dziesiątej chcę mieć u siebie notkę na komputerze z wszystkim co udało ci się wymyślić.
         Szkoda, że szklana kula się zbiła, pomyślałam. Z rozkoszą zdzieliłabym nią Dana w tył głowy.
       Gdy drzwi zamknęły się za moim wyjątkowo upierdliwym szefem, westchnęłam, odchylając się na fotelu i przymykając oczy. Ostatnie czego było mi trzeba to gderającego mi nad uchem Dana. Nie potrzebowałam magicznej kuli żeby wiedzieć, że nie spodoba mu się moja wersja z włączeniem osób trzecich w to zabójstwo, ale nie miałam nic do stracenia.
         Napisałam szybko notkę i wysłałam mu na maila, żeby sekundę później odebrać wiadomość z rodzaju Znowu wymyślasz nieprawdopodobne scenariusze. Westchnęłam rozdzierająco i przed zniszczeniem doniczki z na wpół uschniętą draceną stojącą na biurku, którą obiecywałam sobie regularnie podlewać, uratowała mnie Cindy, nasza sekretarka.
         Cindy, trzydziestka z ufarbowanymi na kanarkowy blond włosami i bujnymi kształtami wylewającymi się z obcisłej turkusowej bluzki i czarnej spódnicy, zatrzepotała ciężkimi od tuszu rzęsami i zaćwierkała:
 - Cześć, Reina! Co słychać? Dan znowu dał ci popalić?
         Prawda była taka, że lubiłam Cindy. Cóż, może lubiłam to zbyt mocne słowo. Tolerowałam jej barwną obecność tak, jak toleruje się ślicznego ale wkurzającego pieska sąsiadów.
         Zamknęłam na chwilę oczy, marząc o trzeciej już dziś kawie i jakieś prostej krzyżówce do rozwiązania.
 - Można tak powiedzieć, Cindy.
         Cindy uśmiechnęła się od ucha do ucha.
 - Czekam na dzień, w którym w końcu spotka go coś złego. No wiesz, zła karma wraca do ludzi. Trzeba z tym uważać.
         Właśnie w tym momencie przypomniałam sobie, że nie kupiłam kociej karmy dla Lupe i prawie strzeliłam sobie ręką w czoło.
 - Masz rację – mruknęłam, zastanawiając się kiedy wreszcie opuści mój mikroskopijny gabinecik i grzebiąc w torbie w poszukiwaniu telefonu. Wyłuskałam go ostrożnie spomiędzy szklanych odłamków i napisałam wiadomość do Michaela żeby kupił żarcie dla kota. – Cindy, posłuchaj, mam mnóstwo pracy. Mogłabyś…
 - Ależ oczywiście! Już mnie nie ma – zaszczebiotała Cindy kapiącymi od różowej pomadki ustami. – Idę po kawę. Przynieść ci jedną?
 - Pewnie. Dzięki.
         Cztery kawy i jeden lunch składający się z kanapki z szynką i sałatki później, opuściłam swoje biuro detektywa i ruszyłam w stronę swojego gruchota zaparkowanego przecznicę dalej. Po drodze wysypałam z torby odłamki szklanej kuli do kosza i już miałam sięgnąć po kluczyki, gdy dostrzegłam grupkę nastolatków z puszkami piwa w dłoniach. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła zaledwie szesnasta. Zastanawiałam się przez chwilę czy nie zwrócić im uwagi i nie sprawdzić dowodów, ale doszłam do wniosku, że od tego są stróże prawa i lepiej będzie zostawić ich w spokoju.
         Gdy roześmiana grupka zniknęła za rogiem, zdałam sobie sprawę, że sama mam ochotę na jednego czy dwa drinki. W okolicy nie było żadnego pubu ani baru, który by mi odpowiadał, więc uznałam, że najwyższy czas odwiedzić przybytek Tanyi Bane, klub o wielce wymownej nazwie „Execution”.
        Znajdował się niedaleko więc uznałam, że przejdę się na piechotę. Postawiłam wyżej kołnierz płaszcza, żeby uchronić się przed chłodnym wiatrem i skręciłam z Suffolk Street w Houston. Po drodze minęłam jak zwykle głośne Pandemonium, przed którym stała ciągnąca się na kilkanaście metrów kolejka oczekujących na wejście. Przebiegłam szybko przez ulicę i po dziesięciu minutach znalazłam się przed wejściem do klubu.
         Znajomy bramkarz wpuścił mnie od razu do środka, widząc jak trzęsę się z zimna. Gdy znalazłam się wewnątrz, zsunęłam płaszcz z ramion i podeszłam do baru, kładąc go na poręczy stołka.
 - Krew jednorożca raz – mruknęłam do wysokiej smagłej barmanki, która na pierwszy rzut oka wyglądała na dwadzieścia osiem lat, ale równie dobrze mogła mieć ich dwieście osiemdziesiąt. Z nieludzkim wdziękiem nalała mi okrągłą pękatą szklaneczkę srebrzystego płynu i przesunęła ją w moją stronę po ladzie.
 - Ciężki dzień? – odezwała się po przyjacielsku.
         Kącik moich ust wygiął się w uśmiechu.
 - Zabawne, ale jesteś kolejną osobą, która mnie o to pyta. Odpowiedź jest taka sama jak poprzednio.
         Upiłam łyk srebrnego płynu, czując jak spływa mi do gardła i powoli rozgrzewa od środka. Z moich ust wyrwało się ciche westchnięcie rozkoszy, gdy alkohol dotarł do żołądka, przyprawiając mnie o ekscytujący dreszczyk. Nie żebym chodziła tu co wieczór i upijała się w sztok, ale kilka drinków po frustrującej pracy zazwyczaj dobrze mi robiło. Na tyle dobrze, że czasami rano mój demoniczny metabolizm musiał zmagać się ze skutkami wieczornej alkoholizacji.
         Barmanka uśmiechnęła się i wróciła do polerowania szklanek. Rozejrzałam się dokoła, widząc parę znajomych twarzy, Hyacinthus i Begonię z klanu faerie oraz Marka, jednego z likantropów. Moje mieszane pochodzenie umożliwiało mi przebywanie w tym klubie i zawieranie przydatnych znajomości. Takich, które umożliwiały rozwiązanie zagadek, o jakich ludziom się nawet nie śniło. Homo sapiens nie mieli pojęcia ile stworzeń krąży wokół nich i przenika ten świat, a zadaniem grupy ludzi zwanych Nocnymi Łowcami było utrzymanie tego dalej w tajemnicy.
         Jak na razie nieźle im szło, choć dochodziło czasami do tak zwanych „wypadków”. Ludzie nie potrafili wyjaśnić skąd brały się niewyjaśnione ataki na ludzi, wybuchy, pożary i tym podobne, zwalając winę na wadliwe instalacje czy zarażone wścieklizną zwierzęta. Ja wiedziałam jednak, że kryły się za nimi wampiry i inne mroczne stworzenia, których imiona budziły grozę nawet w naszym podziemnym światku.
     Mając jednak dość myślenia jak na jeden dzień, sięgnęłam po szklankę, czując jednocześnie niepohamowaną chęć sięgnięcia do torby po kolejną krzyżówkę i długopis. Gdybym zaczęła ją rozwiązywać, nikt nawet nie zwróciłby na mnie uwagi, ale sam pomysł zrobienia tego w klubie wydał mi się idiotyczny. I przypomniał mi też, choć starałam się to ignorować, o tym, że byłam tu sama. Nigdy nie uważałam się za skończoną piękność, ale spojrzenia rzucane w moją stronę przez męskich bywalców klubu mówiły, że chętnie by się mną zajęli.
         Widocznie to samo myślał facet, który usiadł na stołku obok, przynosząc swój kufel piwa. Pokusa sięgnięcia po krzyżówki i zasłonięcia się nimi jak parawanem stała się niemal nie do opanowania.
 - Hej, mała – powiedział, rzucając mi krzywy uśmieszek, który w jego mniemaniu miał być zapewne uwodzicielski. – Taka ładna dziewczyna i w dodatku sama?
        Stłumiłam chęć zgrzytnięcia zębami, pamiętając ile kasy musiałam wydać na nowe licówki, i odwróciłam się w stronę nieznajomego.
 - Sama, i wolałabym żeby tak pozostało – odparłam, wracając do drinka.
 - Spokojnie, nie tak ostro – rzucił facet, unosząc ręce w obronnym geście. – Chcę tylko pogadać. – Przysunął swój stołek niebezpiecznie blisko mojego. – Ciężki dzień w pracy? – spytał, zerkając wymownie na szklankę w mojej dłoni.
         Jak Raziela kocham, jeszcze jedno takie pytanie a eksploduję.
         Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, po którym zazwyczaj każdy się wycofywał, ale ten typ był wyjątkowo uparty. Albo głupi.
         I w dodatku był duende de casa, czyli poltergeistem.
         Ostatnią rzeczą jakiej teraz potrzebowałam.
 - Słuchaj, facet – powiedziałam wiedząc, że jak za chwilę wkurzę się jeszcze bardziej, moje ciemnoniebieskie oczy zaczną się świecić na czerwono. Ot, taka moja demoniczna cecha po tatusiu. – Nie mam ochoty na towarzystwo, a już na pewno nie na twoje. Znikaj stąd natychmiast jeśli chcesz zachować w całości swój interes – wycedziłam, pocierając kciuk o palec wskazujący i krzesząc pojedynczą czerwono-złotą iskierkę. Oczy poltergeista rozszerzyły się ze zdumienia na jej widok. Chwilę później zastąpiło je przerażenie, gdy zdał sobie sprawę czym tak naprawdę jestem.
        Mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe przeprosiny, zabrał czym prędzej swoje piwo i czmychnął w drugi kąt sali.
         Nie dziwiłam mu się. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby zadzierać z potomkiem Adramelecha.
         Zadowolona jak nigdy z wykorzystania genów jakie odziedziczyłam po ojcu, usadowiłam się wygodnie na stołku i poprosiłam o nalanie kolejnej szklaneczki.
         Już miałam unieść ją do ust i upić kolejny rozkosznie rozgrzewający łyk, gdy nagle to poczułam. Coś jakby tąpnięcie energii. Świeżo zagojona blizna na ramieniu zaczęła wściekle piec. Pohamowałam odruch podrapania jej przez rękaw i rozejrzałam się dokoła. Mój wewnętrzny radar nie wyłapał niczego podejrzanego wewnątrz klubu. Zmrużyłam oczy, zastanawiając się co to mogło być. Skoro nie tutaj, to prawdopodobnie na zewnątrz.
         Ułamek sekundy zajęło mi zastanawianie się nad tym czy rzeczywiście chcę się w to plątać. Zarzuciłam płaszcz na ramiona, przerzuciłam torbę przez głowę i zostawiłam na barze należność za drinki i napiwek. Bramkarz otworzył przede mną drzwi, wypuszczając na pogrążony w ciemności chodnik. Spojrzałam na zegarek. Dwudziesta. Cholera, zasiedziałam się. W „Execution” czas zdawał się płynąć o wiele za szybko. Michael pewnie zastanawiał się gdzie się szwendam o tej porze, zamiast wracać do domu.
         Sumienie nie dałoby mi jednak spokoju gdyby nie sprawdziła tego co się stało. Bo że się stało nie miałam wątpliwości. Ruszyłam Houston, mijając po drodze Arlene’s Grocery. Mój wyostrzony węch już ze znacznej odległości wyłapał zapach czyjejś krwi. Gdy znalazłam się na Orchard, woń przybrała na sile.
         Za rogiem znajdowało się Pandemonium, przed którym przechodziłam zaledwie kilka godzin temu. Odór krwi był tutaj najsilniejszy. Rozejrzałam się po okolicy, ale nie zarejestrowałam niczego niezwykłego. Postanowiłam zignorować frontowe wejście i zapuścić się w labirynt uliczek obok. Minęłam kilka cuchnących zaułków, w których w ciemnościach połyskiwały żółte ślepia zdziczałych kotów i walały się śmieci. Na końcu kolejnej uliczki dostrzegłam jakiś kształt. A dokładniej zarys czyjej stopy.
         Wsunęłam dłoń pod płaszcz i wyjęłam nóż z osłony przypiętej na udzie. Zaciskając dłoń na rękojeści, przysunęłam się plecami do ściany i zrobiłam kilka kroków w stronę bezwładnego kształtu. Dopiero z odległości jakichś trzech metrów zauważyłam czyjeś długie jasne włosy. Po upewnieniu się, że w pobliżu nikogo nie ma, podeszłam do ciała i przyklękłam obok, naciągając rękawy swetra na palce żeby nie zostawić żadnych śladów i odwracając w swoją stronę głowę martwej blondynki.
      Dziewczyna nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat. Ubranie miała pocięte i nawet w takich ciemnościach widziałam krew plamiącą niemal każdy skrawek materiału. Zamknęłam oczy, wzdychając ciężko. Widocznie zabójca zaatakował po raz kolejny. Już widzę jak policja cieszy się na widok następnego trupa.
         Mój wzrok przykuły wtedy ciemne wzory widoczne na jasnej skórze dziewczyny. Gdy dotarło do mnie po chwili na co tak naprawdę patrzę, poczułam jak ogarnia mnie szok. To runy. Jedyna rasa, która posiada coś takiego to Nocni Łowcy. Niemożliwe, pomyślałam. Obejrzałam ciało w poszukiwaniu innego dowodu i znalazłam seraficki nóż. Niech to szlag. Młoda Nocna Łowczyni zaszlachtowana w ciemnym zaułku na tyłach klubu. Tylko tego mi brakowało.
          Przeklinając w duchu swoje skrzywione poczucie obowiązku, szybko przeszukałam najbliższą okolicę w poszukiwaniu porzuconych narzędzi zbrodni, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Wróciłam do ciała, zastanawiając się co, u licha, mam teraz zrobić.
         Nigdy wcześniej nie angażowałam się w śledztwa dotyczące przypadków, w których ofiary nie były ludźmi, i nie wiedziałam czy mam na to ochotę.
         Wróciłam przed klub. Na moje szczęście wychodziło z niego kilku Nocnych Łowców, jeden chłopak i dwie dziewczyny.
 - Hej – zawołałam w ich stronę. – Macie chwilę?
         Przystanęli, przyglądając mi się podejrzliwym wzrokiem. Z moimi zdolnościami nie mogli wyczuć, że jestem w połowie demonem, więc podeszłam krok bliżej.
 - A co, stało się coś? – odezwał się wysoki chłopak w czarnej skórzanej kurtce.
 - Tak jakby. Tam w zaułku – powiedziałam, pokazując palcem kierunek o który mi chodziło – leży martwa Nocna Łowczyni. Coś mi mówi, że was to zainteresuje.

EricaNorthman


9 komentarzy:

  1. "Jak Raziela kocham" ?? Myślałam, że jesteś demonem :P Świetny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ale pasowało mi to do sytuacji, więc zostawiłam Raziela ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekam na kolejny rozdział :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Piszesz jak prawdziwa profesjonalistka :) Czekam na następne rozdziały

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak ja lubię Reinę. Coś czuję, że ona w końcu zabije swojego szefa :D Pokusa jest zbyt duża ;)Rozdział bardzo dobry.

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetny jest ten rozdział. Super się czyta :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie będę Cię już wychwalać :D Uwielbam Reinę świetna z niej babka :) Czekam na kolejne czapy:D

    OdpowiedzUsuń