wtorek, 18 września 2012

Lumine Nightshade - Rozdział drugi



                Na końcu uliczki dostrzegłam zarys dwóch wysokich postaci. Cholera! Gdzie jest łuk jak go potrzebuję?-zaklęłam w myślach. Z impetem podniosłam się z brukowanej uliczki i z ogromną prędkością ruszyłam w stronę przeciwników-wielokrotnie już powtarzano mi, że w biegu wyglądam jakbym latała. Znalazłam się kilka centymetrów przed jednym z nich, jak zauważyłam - zszokowanym, półdemonem . Obaj swoim wyglądem przypominali ludzi, odróżniał ich jedynie odcień skóry i oczu. Jeden miał oliwkową skórę i oczy w kolorze intensywnej pomarańczy, a drugi  był w odcieniu przytłumionego grafitu, a jego tęczówki były czerwone jak zwietrzałe Cabernet. Byli ubrani w przewiewne granatowe płaszcze, a na głowach mieli kaptury, spod których wysypywały się lśniące czarne włosy. Byli nawet przystojni. Logan znalazł się tuż za mną, zaraz po tym jak zamachnęłam się na czerwonookiego, który spojrzał na mnie i wygiął usta w złośliwym uśmiechu, zupełnie jakby coś knuł. Mój przyjaciel zabrał się tymczasem za jego kumpla. Przeciwnik złapał moją rękę i przyciągnął mnie do siebie, wkurzona obróciłam się tyłem i uderzyłam łokciem w jego pachwinę, zwolnił uścisk, co wykorzystałam, żeby rzucić go przed siebie. Natychmiast wstał i ruszył w moim kierunku, kopnęłam go z półobrotu, ale złapał moją nogę i obrócił mną tak, że znalazłam się na ziemi. Dostrzegłam kątem oka jak Logan okłada przeciwnika i rzuca nim o ścianę. Podniosłam się i ustawiłam w pozycji bojowej, dłonie miałam otwarte. Wyprowadziłam cios całym ciałem, z prawej dłoni, złapał ją a później i drugą, którą się asekurowałam. Zablokował mnie. Schyliłam się do przodu i kopnęłam go energicznie nogą w twarz, robiąc jednocześnie przewrót, przez co wylądowałam stojąc na jego głowie. Oczywiście kopniak był na tyle solidny, że oszołomiony uwolnił moje ręce. Gdy chwilkę nad nim tak stałam, zza koszulki wysunął mi się wisiorek i zawisł nad jego twarzą. Przetarł oczy spoglądając na niego i zrobił taką minę, jakby właśnie miał się zadławić. Szybko wstał, wycofując się do tyłu i znacząco spojrzał na kumpla, który zaczął robić to samo.
– Nie tym razem – rzucił i mrugnął do mnie, po czym oboje zaczęli uciekać, co mnie trochę zaskoczyło. Nie mając dużo czasu do namysłu, wyciągnęłam rękę zatrzymując Logana, który chciał za nimi pobiec, skupiłam się i z ziemi wzdłuż całej ulicy zaczęły w bardzo szybkim tempie wyrastać pędy roślin, które goniły za przybyszami rozrzucając dookoła kostkę brukową i ziemię. W ostatniej chwili, gdy już jedna z lian prawie oplotła im nogi otworzył się portal i zniknęli w jego wnętrzu.  Dopiero po chwili zmusiłam rośliny do powrotu w głąb  ziemi. Uliczka wyglądała jak pobojowisko. Spojrzałam na Logana, który stanął przede mną.
- Jesteś ranna – powiedział wskazując na moją głowę, wtedy dopiero przypomniałam sobie o rozcięciu na czole. Sądząc po jego minie i fetorze krwi unoszącym się w powietrzu, musiałam wyglądać co najmniej jak upiór z Luwru , dlatego zdecydowałam, że wolę zobaczyć swoje odbicie dopiero w domu. Mimo to wyciągnął stelę i narysował mi Iratze na skroni.
- No pięknie, jak zostanie mi blizna, przerobię ich obu na ser szwajcarski.
***
                Weszłam do mieszkania i nie zwracając na nic uwagi skierowałam się do swojego pokoju, nie kłopotałam się nawet z włączeniem światła. Jedyną rzeczą o jakiej myślałam w tej chwili był gorący prysznic.  Zrzuciłam czarną skórzaną kurtkę i zdjęłam buty, po czym od razu udałam się do łazienki ściągając po drodze koszulkę, którą razem z resztą ciuchów wrzuciłam do kosza na bieliznę, stojącego zaraz przy drzwiach. Weszłam pod prysznic i rozkoszowałam się gorącą wodą, spływającą po całym moim ciele, wtarłam w skórę ulubiony żel pod prysznic pachnący kwiatem lotosu i piżmem, zmyłam z siebie całą krew i zaczęłam myć włosy, splątane i sztywne od zaschniętej krwi. Od razu poczułam się lepiej. Wyciągnęłam rękę i po chwili już stałam na zewnątrz kabiny owijając się błękitnym puchatym ręcznikiem. Stanęłam przed lustrem, pięknie zdobionym rzędem elfickich zawijasów, którymi nie pogardziłby nawet Tolkien. Spojrzałam na swoje odbicie. Nie licząc paskudnego podłużnego cięcia „zdobiącego” w tym momencie moje czoło, wyglądałam jak zwykle- jasna skóra, lekko mieniąca się cera i długie czarne włosy, w paru miejscach poprzeplatane ciemnofioletowymi pasmami,  spływające mi po ramionach i plecach. W tym momencie moje oczy miały odcień srebrzystego fioletu. Z półeczki koło lustra wzięłam maleńki słoiczek wypełniony świetlistą mazią, odkręciłam go i nabrałam odrobinę na palec, po czym delikatnie wsmarowałam breję w swoje czoło – może i miałam narysowany znak leczący, ale nigdy nie wiadomo co te diabelskie pomioty robiły ze swoją bronią. Na myśl o tym gdzie mogli ją trzymać prawie dostałam drgawek nerwowych. Gdy cała rana była już pokryta poczułam natychmiastową ulgę, chwyciłam ogromny płatek Lilii i starłam nim maść, jak nasączaną chusteczką.  Po rozcięciu nie było nawet śladu. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym chwyciłam misternie wykonaną szczotkę i idąc do pokoju rozczesywałam włosy.
Mój pokój otulało kilka promieni słońca, wpadającego przez okna, ozdobione lambrekinami z delikatnego szyfonu w odcieniach błękitu, fioletu i srebra. Ściany w jasnym fioletowym kolorze iskrzyły się od delikatnych błyszczących wzorów, przypominających szron – podobnie zresztą jak reszta mebli, jakie miałam. Czasem miało się wrażenie, że weszło się do pomieszczenia, gdzie wszystko zamarzło, ale gdy tylko zaczynało się mienić wydawało się, że jest się w magicznym świecie. Uroku dodawał z pewnością żyrandol z kryształów Swarovskiego, który zwisał na środku pokoju rozszczepiając światło we wszystkich kierunkach i pojedyncze dwa plafony zawieszone na dwóch przeciwległych ścianach. Na stoliku obok łóżka stał wazon, w którym znajdowały się trzy kryształowe lilie - Luminelle, gatunek  od którego wzięło się moje imię. Były to przezroczyste w całości kwiaty, które wyglądały jakby wykonano je z delikatnego, lekko przydymionego szkła z dokładnymi detalami. Miały niezwykłą właściwość – zakończenia ich płatków i pręciki świeciły intensywnie błękitnym światłem. W podziemnym świecie były wykorzystywane jako oświetlenie - przy okazji stanowiły dość niezwykłą ozdobę.
Podeszłam do swojego łóżka i klapnęłam na koronkowej narzutce w odcieniu lodowatego błękitu. Na poduszce, zwinięty w kłębek spał Bruce Lee, mój kochany maltańczyk, którego dostałam od Logana zaraz po tym jak trafiłam do instytutu i parę osób nazywało mnie plugawym mieszańcem. Byłam wniebowzięta, gdy podszedł do mnie, całej zapłakanej i podał mi maleńką, puchatą śnieżnobiałą kuleczkę - biło wtedy od niej takie ciepełko. Piesek ostrożnie podniósł lewe uszko, nastawiając je jak radar i otworzył zaspane maleńkie czarne oczka wpatrując się we mnie. –Wyszkolimy go, żeby nie dał nikomu zrobić Ci krzywdy- powiedział wtedy. Myślałam, że żartował ale jak się okazało naprawdę próbował trenować biedną psinkę. Oczywiście szczeniaczek patrzył na niego z politowaniem i jedyne co udało mu się osiągnąć w tym temacie to komicznie wyglądające gesty w stylu układania się na plecach w pozycji bojowej i warczenia albo skakanie z dziwnie wydawanymi dźwiękami typu „aja” – na ogół przypominał Atomówki w locie. Dlatego właśnie postanowiłam nazwać go imieniem legendy kina. Najzabawniejsze jest to, że Bruce jest bardzo inteligentnym psem, po prostu czasem odstawia takie rzeczy, że człowiek zastanawia się gdzie się podział jego mózg. Niektóre osoby do dziś zachodzą w głowę jak to jest możliwe, że nadal żyje, ale przecież nie mogłam się przyznać, że razem z Loganem „zarekwirowaliśmy” kilka rzeczy z królestwa mojej „najukochańszej” ciotuni. Środki faerie były magią same w sobie i z drobną pomocą czarownika sprawiłam, że mój piesek nie ulegał wpływowi czasu.  
Delikatnie pogładziłam Bruce’a po starannie wyszczotkowanym włosiu i po chwili poczułam jak podskakuje, złapałam go gdy na mnie skoczył i położyłam na swoich kolanach na miękkim ręczniku. Od razu wyczuł, że to ja i się uspokoił. Zaczął lizać mnie po dłoni, na której miałam runę wzroku. Poprzez spożycie magicznej mikstury faerie oczywiście też rozróżniał rasy i widział podziemny świat.
 – Czas na spacer Bruce - powiedziałam do niego, zachwycony zeskoczył na dywan, podbiegł do swojego posłania, chwycił w ząbki swoją smycz i wrócił do mnie energicznie merdając ogonkiem. Wstałam i podeszłam do szafy, otworzyłam ją i wyciągnęłam komplet czarnej bielizny, ulubione jeansy rurki i czarny podkoszulek na grubych ramiączkach, szybko się ubrałam i włożyłam czarne kozaczki. Przed wyjściem stanęłam przed lustrem od toaletki, poprawiłam włosy i ułożyłam wiszący na mojej szyi wisiorek w kształcie kryształowego liścia, zdobiony zawijasami z metalu przypominającego srebrno-błękitną lianę, który przeplatał się też z całym łańcuszkiem, oplatając moją szyję jak pnącza. Cały naszyjnik był dziełem mojego ojca, nigdy go nie zdejmowałam. Wyskoczyłam na korytarz trzymając pieska w objęciach. Gdy tylko mijałam salon usłyszałam dobiegający stamtąd głos Morgana.
- Lumi! – zawołał, więc od razu skierowałam się w stronę salonu, gdzie zastałam go zwisającego na kanapie w różowym puchatym szlafroku i kapciach króliczkach. –Na Razjela! – pomyślałam natychmiast- gdyby nie to, że zdążyłam wytrzeźwieć pewnie pomyślałabym, że mój umysł jest zamroczony przez pijackie widy. Już miałam spytać go skąd wytrzasnął ten strój, kiedy zaczął dziwnie seplenić. – Nie dam rady dzisiaj ślęczeć w sklepie i przyjmować klientów. Czy mogłabyś zrobić mi tę uprzejmość i zająć się interesem? – zapytał szczerząc zęby, lub to co miało być zębami, w uśmiechu i przykładając woreczek z lodem do głowy.
- Gdzieś Ty się znowu włóczył? – zapytałam patrząc na niego z politowaniem. – A może raczej powinnam spytać gdzie podziałeś swoje zęby? – dodałam ironicznie. Złapał się przerażony za swoją szczękę wolną ręką.
- O rzesz w mordę! – zaklął – Założyłem się z Gilderoyem, że nie zna zaklęcia na samowolnie błąkającą się szczękę, nie sądziłem że użyje mojej .
- To gdzie teraz błąka się Twoja szczęka? – spytałam
- Pewnie gdzieś w okolicy jeziora Loch Ness – westchnął i rozczochrał ręką swoje ciemne włosy. – Później ją sprowadzę. W każdym razie jeżeli dobrze mi się wydaje, on ma gorsze zmartwienie- dodał.
- Czemu?
- Bo chyba wysłałem jego tyłek na Madagaskar – rzucił beztrosko, po czym w jego dłoni pojawiła się butelka z wodą, którą próbował pić leżąc. Zaczęłam się śmiać. Nie wiedziałam czy bardziej z tego, że wywinął taki numer czy z tego, że seplenił jak stary dziadek.
- Jaki Ty mi dajesz przykład? – spytałam po chwili, on też zaczął się śmiać. Po czym otworzył swoje ogromne czekoladowe oczy, które w odróżnieniu od ludzkich wokół źrenicy miały ślad przypominający spadającą  gwiazdę. Gdy ktoś nie przyjrzał się dokładnie wydawało się, że to po prostu światło odbija się w jego oczach.    
- To pomożesz staremu, zgrzybiałemu dziadowi czy nie?
- Dobra – powiedziałam i wyszłam z mieszkania.
***
                Spacer do pracy trochę mi zajął, zwłaszcza że Bruce Lee zatrzymywał się prawie wszędzie, więc po jakimś czasie wzięłam go na ręce i zaczęłam nieść. Dość często zabierałam go do sklepu, który prowadziłam razem z Morganem. Mijałam powoli uliczki, aż znalazłam się pod sklepem z bronią „Róg Tęczowego jednorożca”, prowadzonego przez dość ekscentrycznego przyziemnego - Symeona Suursigę. Był on dosyć postawnym mężczyzną, którego czas z pewnością nie oszczędzał sądząc po oszczędnym owłosieniu głowy. Siwizny biedaczysko z pewnością nabawił się przez ogromny stres, który fundowała mu matka. Zaskoczeniem dla mnie było jednak, jakim cudem jego imponujące bokobrody pozostają praktycznie w stanie nienaruszonym mimo hulaszczego trybu życia, który prowadzi. Mimochodem zerknęłam przez szybę i zobaczyłam Symeona celującego do kogoś ze swojego ukochanego karabinu Winchester. –Żadna nowość. – pomyślałam i udałam się za róg następnej uliczki, gdzie znajdował się „Skowyt Pijanej Bunshee”, księgarnia i sklep z magicznymi przedmiotami. Z kieszeni wyciągnęłam mały złoty klucz, otworzyłam drzwi i położyłam na ladzie Bruce’a, po czym przekręciłam tabliczkę z napisami „otwarte/zamknięte”.
Sklep był dość duży,  w rogu tuż przy oknie znajdowała się wysoka lada, za którą stał ogromny, przestronny regał ze składnikami do mikstur, eliksirów itp. Wchodzący przyziemni widzieli tam jedynie półkę z różnymi rodzajami herbaty. Przez większą część pomieszczenia biegły klasyczne drewniane regały, na których stało pełno książek, w rogu naprzeciwko lady znajdowały się półki i gablotki wypełnione najróżniejszymi magicznymi przedmiotami – amuletami, posążkami, świecami, kadzidełkami i wszystkim innym co można było sobie zażyczyć. I to dosłownie. Nieliczni wiedzieli, że potrafiłam ściągnąć do tego sklepu praktycznie wszystko, ale nie mogłam się niestety afiszować ze względu na Clave. W głębi sklepu znajdowało się małe pomieszczenie za błyszczącą kotarą. Stał tam okrągły stół, ze zdobionym orientalnie obrusem, na którym stała przykryta szczelnie czarnym aksamitem, kryształowa kula. Na ścianach wszędzie wisiały jakieś tajemnicze maski i amulety. Była też szafeczka zawierająca filiżanki, herbaty  świece i specjalistyczne karty tarota. Morgan w ramach dodatkowego zarobku postanowił robić także za przyziemnego wróżbitę. Dla efektu wkładał nawet złoty turban i ogromny płaszcz błyszczący zielono-złotym brokatem. Czasem jak wkurzali mnie klienci, albo się nudziłam a Morgi wrabiał mnie z siedzeniem w sklepie, sama udawałam wróżkę, co może nie do końca było kłamstwem.
Weszłam za kontuar i otworzyłam księgi rachunkowe. Morgi był dowodem na to, że choćbyś miał tysiaka na karku to i tak nie poprawią się twoje zdolności matematyczne. Zaczęłam sprawdzać zestawienia faktur z ostatniego miesiąca – musieliśmy mieć jakąś przykrywkę dla Urzędu Skarbowego. Nie chodzi o to, że nie udałoby nam się wywinąć od płacenia, ale o to, że tak zwany podziemny świat również posiadał swoje instytucje podatkowe. Nazbierała się cała sterta papierów. Po chwili do sklepu wszedł stały klient, przyziemny który strasznie mnie irytował. Był to nawiedzony osiemnastolatek z wytrzeszczonymi niebieskimi oczami, wystającymi zębami i mysią czupryną. Był niski i chudy jak patyk, a ubrania wisiały na nim jak worki, ale uważał się co najmniej za Brada Pitta. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i położył przepocone łapsko na ladzie.
- Cześć ślicznotko – zagaił -  i cześć psie– dodał w stronę Bruce’a Lee. Piesek  podniósł łepek i prychnął, po czym odwrócił się, wypinając zadek w jego stronę. – Poproszę 1 gram herbaty walentynkowej.- Zaczyna się- pomyślałam, odwróciłam się, chwyciłam słój z herbatą, otworzyłam go i nabrałam troszkę pęsetą, po czym przesypałam do torebeczki, którą wyciągnęłam z szuflady i położyłam na elektronicznej wadze, stojącej na ladzie. Obwiązałam woreczek i nabiłam na kasę odpowiednią kwotę.
- Czy podać coś jeszcze? – zapytałam uprzejmie.
- Piękna dziś pogoda – wyjrzałam za okno, gdzie czarne chmury zwiastowały zbliżający się deszcz. – Nawet tego nie skomentuję - zrolowałam oczy- Może miałabyś ochotę wyjść dzisiaj do kina?
- Mam dużo pracy- odparłam cierpko ,Ja pierdzielę, ile razy można komuś odmówić, żeby dotarła do niego subtelna aluzja?-pomyślałam
- To może chociaż na kawę? – Cholera, nadal się nie poddawał. Co z nim jest nie tak?- zaczęłam energiczniej przerzucać księgi rachunkowe bliska wybuchu.
- Nie jestem w nastroju Mortimer – wycedziłam przez zęby – Panuj nad sobą, myśl o Dalajlamie…
- Mam coś dla Ciebie – zaczął najwidoczniej bardzo podniecony, po czym wyciągnął dziwnie wyglądający przedmiot, chyba kwiat zrobiony jak przypuszczałam ze śmieci, spojrzałam na niego sceptycznie. Prawie zakrztusiłam się odorem, który wyraźnie czułam.
- Rany, dzięki. Zawsze o takim marzyłam – odparłam, przykładając zwiniętą dłoń do ust i tłumiąc kaszel. Wzięłam twór i wrzuciłam go do pudła ukrytego za ladą pod oknem z napisem „niebezpieczne przedmioty/odpady biologiczne ”. Kompletnie nie zwrócił na to uwagi.
- Moglibyśmy skoczyć do mnie do domu pokazałbym Ci całą kolekcję – wyglądało na to, że nic go dzisiaj nie zniechęci. Postanowiłam zrobić coś, co robiłam bardzo rzadko. Intensywnie spojrzałam w oczy Mortimera i utrzymywałam kontakt wzrokowy – Masz ochotę wyjść – nakazałam mu w myślach – Jesteś dzisiaj bardzo zajęty, masz ogromną ochotę sprzątnąć mieszkanie – dodałam, jego oczy zrobiły się mętne, po chwili rzucił- Mam dzisiaj dużo sprzątania, do zobaczenia –  odwrócił się i wyszedł ze sklepu. Odetchnęłam z ulgą. Chwyciłam rękawice spod lady i wyciągnęłam pudło spod okna. Wyciągając ręce na jak największą odległość i wykrzywiając  szyję w bok, jak najbardziej tylko mogłam, wyszłam przed sklep i wrzuciłam całą zawartość do śmietnika, starannie zamykając kubeł. Wróciłam do środka i zajęłam się papierkową robotą.
***
Nie licząc wizyty Mortimera, dzień minął mi całkiem spokojnie. Miałam kilku klientów, którzy wpadli po książki. Powoli zaczynało robić się ciemno, zeszłam do piwnicy po trochę rzeczy, które zamierzałam dołożyć w gablotkach. Właśnie wyciągałam kadzidła, pochylona nad kartonem, gdy poczułam coś dziwnego, poczułam silną aurę w pobliżu. Zostawiłam rzeczy na miejscu i weszłam na górę do sklepu, przy drzwiach zastałam trzęsącego się Bruce’a Lee, który natychmiast wbiegł do piwnicy. Ostrożnie podeszłam do drzwi wejściowych, powoli je otworzyłam i wyjrzałam na zewnątrz, obróciłam głowę w obie strony, moją twarz omiótł lekki wiatr, wyostrzyłam wzrok i dostrzegłam ciemny kształt leżący za kontenerami na śmieci w wąskiej uliczce obok. Nie wyczuwając nikogo ani niczego w pobliżu, udałam się w tamtą stronę. Po drodze schyliłam się i wyciągnęłam z buta sztylet. Po chwili byłam pod kontenerem, ale intuicja czy też podświadomość  podpowiedziała mi, że cokolwiek za nim znajdę, nie będzie żywe. Zerknęłam pod nogi , stałam w ciemnej kałuży krwi, wypływającej spod śmietnika. Przeskoczyłam nad nim i znalazłam się tuż przed zwłokami młodego chłopaka, na oko szesnastoletniego. Nie musiałam patrzeć na runy, pokrywające jego ręce, by wiedzieć kim był. Nie kojarzyłam go jednak z Instytutu Nowojorskiego. Jego twarz była wykrzywiona w potwornym strachu, oczy w kolorze oceanu ziały pustką, a z nosa i szyi, na której widać było dwa maleńkie nakłucia, sączyła się krew. Piękne blond włosy zlepione były od potu i brudu, podobnie jak cały jego strój. Rozejrzałam się wkoło w  poszukiwaniu broni, nie znalazłam żadnej, co oznaczało że ciało zostało przeniesione. Nie wierzyłam, że nie próbował się bronić. W tym momencie żałowałam, że nie posiadam zdolności do odczytywania przeszłości za pomocą dotyku, może dowiedziałabym się co mu się przytrafiło. W każdym razie wiedziałam jedno, mimo że ktoś próbował upozorować winę wampira, z pewnością nie on tego dokonał. To by było zbyt proste i zbyt oczywiste.  Przeklinając w duchu, że kopnął mnie zaszczyt zajęcia się tym burdelem, wysłałam wiadomość do Clave.

Saphire_blue

4 komentarze:

  1. Super rozdział! Morgan jest świetny! :D "W tym momencie żałowałam, że nie posiadam zdolności do odczytywania przeszłości za pomocą dotyku" :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pijany Morgan był super :D I to z tym tyłkiem wysłanym na Madagaskar xD Mistrzostwo

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejny trup. I LIKE IT ! :D Morgan jest niesamowity. Rozdział bardzo dobry :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Trupy - uwielbiam je :O!
    Długie opisy, które w jednej ,kolumnie' ciężko się czyta - ale podoba mi się :)
    - JimmyK

    OdpowiedzUsuń