niedziela, 23 września 2012

Jasmine Garner - Rozdzał drugi.


   Znajdowałam się na sali treningowej nowojorskiego Instytutu. Nie mam zielonego pojęcia jak się tutaj znalazłam. Po spotkaniu z Benem i Irene poszłam prosto do domu. Wygląda na to, że po drodze cofnęłam się w czasie o ponad sto lat! Ale dlaczego i jak? Nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo mój wzrok przykuła grupka dzieciaków stojących koło dębowych drzwi.
-Przestańcie! Zostawcie mnie w spokoju! –krzyknął ze łzami w oczach chłopiec o rudych włosach. Był za niski i za chudy jak na swój wiek. Rozpoznałam go od razu. Moje martwe serce ścisnęło się na  jego widok.
- Bo, co? Poskarżysz się swojej przyjaciółeczce? – powiedział, rechocząc najstarszy z grupy. W tym samym momencie drzwi się otworzyły i do Sali wparowała, wyraźnie zdenerwowana dziewczynka. Wyjęła serafickie ostrze i przyłożyła  agresorowi do szyi.
- Jeszcze raz go zaczepisz, a popamiętasz. Rozumiesz? – warknęła.
  - Nie mogę uwierzyć, że wybrałaś mnie na swojego parabatai – powiedział cicho niebieskooki młodzieniec, machając swoją laską. Słońce zabarwiło jego włosy na pomarańczowy kolor.
Tym razem byłam w dziewiętnasto wiecznym Central Parku. Świetnie. Kiedy wrócę do teraźniejszości? Kiedy przestanę uczestniczyć w zdarzeniach, o których staram się od kilkudziesięciu lat zapomnieć?
- A kogo twoim zdaniem powinnam wybrać? Może Mirandę Adams? – odpowiedziała uśmiechając się ironicznie.
- Przestań być taka sarkastyczna. Miranda jest wspaniałą młodą damą i jest świetnym Nocnym Łowcą – stwierdził poważnie, ale widząc minę brunetki zaczął chichotać.
- Crispinie wybrałam Ciebie, ponieważ jesteś moim przyjacielem i wiem, że mogę na ciebie liczyć – stwierdziła poważniejąc. - Tak czy inaczej nie możemy już tego odkręcić.
Uśmiechnęli się do siebie.
- Jest już późno wracajmy do Instytutu. Twój ojciec zapewne zastanawia się gdzie jesteś.
- Pewnie, tak. Od śmierci mamy zrobił się bardzo opiekuńczy.
- Boi się, że Ciebie też straci. – powiedział – Panno Garner? – dodał podając jej ramię.
- Panie Berry – odrzekła i położyła mu dłoń na ramieniu.
   Obraz znowu się zmienił. Miałam już dość tych sentymentalnych wycieczek. Stałam naprzeciwko Instytutu. Od razu wiedziałam jakie to będzie wspomnienie.
- Proszę, tato! To ja! To ciągle ja! – krzyknęła młoda wampirzyca.
- Wynoś się stąd potworze! Nie jesteś już moją córką! Wynoś się, bo nie ręczę za siebie- wrzasnął starszy mężczyzna stojący w drzwiach.
Dziewczyna zaczęła histerycznie płakać. Jej krzyki rozdzierały mi serce.
-Crispin! Wiem, że tam jesteś! Dlaczego mi to zrobiłeś! Dlaczego mnie zostawiłeś! Ufałam Ci, jak mogłeś! Przyrzekliśmy sobie, że będziemy się o siebie troszczyć! Kochałam Cię jak brata! – ledwo mówiła, jej głos był przytłumiony przez łzy.
Po chwili u jej boku pojawił się przystojny blondyn.
- Jasmine, chodźmy już – powiedział, delikatnie ciągnąć ją w swoja stronę.
Dziewczyna popatrzyła w oczy swojemu ojcu .
- Nie zmienię tego kim jestem tato… - powiedziała cicho. - Nigdy wam tego nie wybaczę ! Zrobię wszystko, żebyście cierpieli tak jak ja! – dodała z mocą.
Obraz znikł.
***
   Puk. Puk. Puk. Otworzyłam oczy i zobaczyłam sufit nad moim łóżkiem. A, więc to był tylko sen. Puk. Puk. Puk. Spojrzałam w lewo na zegar wiszący nad dębową komodą. Spałam siedem godzin. Świetnie. Wydawało mi się, że minęło kilka dni odkąd się położyłam. Puk. Puk. Puk. W dodatku ktoś próbuje się do mnie dobić.
Wstałam i ruszyłam w stronę drzwi. Otworzyłam je i ujrzałam młodą kobietę. Laura. Była bardzo niska i szczupła przez co wyglądała na dziecko, a nie na dwustuletnią czarownicę. Długie włosy spływały po jej plecach jak wodorosty. To porównanie bynajmniej nie jest przypadkowe, ponieważ miały one soczysty zielony kolor. Jej mała sympatyczna twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
- No, już myślałam, że mi nie otworzysz. – powiedziała wchodząc do mieszkania. – Boże, ależ tu śmierdzi Bańką – dodała krzywiąc się niemiłosiernie.
- Bańką? – zapytałam głupio.
- Na jakim ty świecie żyjesz, kobieto? – odpowiedziała patrząc na mnie z politowaniem. -Bańka to nazwa specjalnej mieszanki proszków faerie. Ma się po niej odjechane sny!  Mi się po tym śniła goła Jasna Dama!
- Cóż, dobrze wiedzieć. Już nigdy się go nie nawdycham. Masz jakąś sprawę do mnie czy tak po prostu wpadłaś?
- Dzisiaj wyjeżdżam do Włoch, więc postanowiłam przyjść i się pożegnać.
Włochy. Włochy. Włochy. Włochy. Wiem!
- Czeka tam na ciebie niezła fucha. – palnęłam.
-Tak. Poza tym za miesiąc wyjdę za Roberta w Wenecji.. – odpowiedziała rozmarzonym głosem. – Będę musiała znaleźć jakąś dziewczynę Lewisowi. Jest bardzo samotny.
- Z tego co wiem, to twój brat nie chce się ustatkować.
- Już ja coś na to poradzę – zaśmiała się i ruszyła w moją stronę. -  Byłaś dobrą sąsiadką. Polubiłam cię pomimo twojego trudnego charakteru. Żegnaj. – powiedziała przytulając mnie serdecznie.
- Ta… Ty też byłaś dobrą sąsiadką. – odrzekłam, niezręcznie klepiąc ją po plecach. Odsunęła się ode mnie i ruszyła do drzwi.
- A i uważaj na siebie. Ostatnio została zamordowana likantropka ze stada. Wyglądało to na robotę wampirów, ale podobno stoi za tym ktoś inny. To nie pierwszy i zapewne nie ostatni taki przypadek. – dodała na odchodne.
- Dzięki, ale nie  musisz się o mnie martwić.
Uśmiechnęła się po raz ostatni i wyszła zamykając drzwi.
***
   Po południu postanowiłam pójść do Pandemonium, aby się czegoś dowiedzieć o tych morderstwach. Siedziałam przy stoliku i skupiałam się na rozmowach klientów. Usłyszałam na przykład że, ktoś  porwał brata jakiejś pani detektyw. Cóż, pewnie wpychała nos tam gdzie nie trzeba. Ma szczęście, że to nie mi nadepnęła na odcisk. Kończyłam drugiego drinka kiedy usłyszałam kilka ważnych słow.  Moc. Lucyfer. Śmierć. Początek. Ciekawe, bardzo ciekawe.
Usłyszałam wystarczająco dużo.
   W drodze do domu postanowiłam zapolować. Był jeszcze dzień, więc miałam utrudnione zadanie. Przyczaiłam się w ciemnej uliczce czekałam na swoją ofiarę. Po kilku chwilach zauważyłam przechodzącego młodego mężczyznę. W mgnieniu oka pokonałam dzielącą nas odległość. Złapałam go mocno i szybko zaciągnęłam go za kontener w uliczce.
- Kim jesteś, czego ode mnie chcesz? – wyszeptał ze strachem w oczach.
Uśmiechnęłam się tylko i wbiłam mu kły szyję. Krew rozlała się w moich ustach. Poczułam jak każda komórka mojego ciała odżywa. Ogarnęła mnie euforia. Czułam też, jak uchodzi z niego życie. Oderwałam się od niego w ostatnim momencie. Może to dziwne, ale nie chciałam go zabijać.
- Nie wiesz co ci się stało, nic nie pamiętasz. Rozumiesz? – powiedziałam, hipnotyzując go wzrokiem.
-Rozumiem.
Puściłam go i ruszyłam do domu.
***
    Wchodząc po schodach na drugie piętro, myślałam o tym, czy za każdym razem muszę uwalić się krwią jak świnia. Moja ulubiona bluzka była do wyrzucenia. Cudownie. Przechodząc kolo drzwi Laury  zauważyłam, że są uchylone. Podeszłam do nich i zapukałam głośno.  Zero odpowiedzi. Dziwne. Otworzyłam je weszłam do środka. W mieszkaniu nie było niczego, oprócz kilkunastu tekturowych pudeł stojących w salonie. Tuż za nimi na ziemi leżała czarownica. Była martwa. Podeszłam bliżej i pochyliłam się nad nią. Ciało wyglądało całkiem normalnie. Poza tym, że było rozorane przez zęby wampira. Odetchnęłam głęboko. Wokół unosił się zapach zgniłej padliny. To musiał być demon, bo my nie znosimy krwi podziemnych. Jest po prostu obrzydliwa. Oczywiście, niektórym to nie przeszkadza.
Demon pijący krew jak wampir? To śmieszne, ale unoszący się wokół smród na to wskazywał.
   Nagle usłyszałam hałas od strony drzwi. Po chwili ujrzałam dwóch mężczyzn wchodzących  do salonu. Robert i Lewis. Spojrzeli na mnie, na wampirzycę we krwi. Potem ich wzrok padł na Laurę. Twarze zawrzały im ze wściekłości. Popatrzyli na mnie. Z ich rąk buchnęły niebieskie iskry.
O kurwa.  
RaraAvis

sobota, 22 września 2012

Viviene Winslet - Rozdział drugi

Po wczorajszym wieczorze, kiedy to zaczęłam płakać pierwszy raz od pięciu lat, dotarło do mnie, jak bardzo tęsknię za swoją rodziną.
Zdałam sobie sprawę z tego, że moje życie jest bez nich… puste. Prawie nic nie warte. Jedyne, co mnie trzymało tu, na tym świecie, to Margaret. Dzięki niej cokolwiek miało sens. Gdybym ją straciła, nie pozostałoby mi nic.
Wiedziona nagłym impulsem, zerwałam się z łóżka i skierowałam w stronę szafy. Wyciągnęłam z niej czarne rurki i flanelową koszulę w kratę. Szybko to na siebie zarzuciłam. Z szuflady w komodzie wygrzebałam pierwszą lepszą parę skarpetek, a spod łóżka wyjęłam buty od stroju bojowego.
Uwielbiałam je.
Czarne, z płaską podeszwą, sięgające kolan. Do tego ciągnące się od góry do dołu klamry.
Założyłam je pospiesznie, po czym w biegu ściągnęłam z oparcia krzesła swoją skórzaną kurtkę i ruszyłam w stronę wyjścia. Nim opuściłam mieszkanie, napisałam na małej kartce „Nie gotuj dla mnie obiadu, nie wiem, kiedy wrócę.”, przykleiłam ją do lodówki i zabrałam z blatu kluczyki do motoru. Dopiero wtedy mogłam spokojnie wyjść.
Deszcz lał się z nieba strugami, momentalnie dobierając się do moich włosów. Zaklęłam pod nosem i stawiając kołnierz kurtki, pobiegłam do garażu. Jakie było moje zaskoczenie, gdy nie zobaczyłam w środku swojego ukochanego BMW S1000RR.
 - Kurwa! – zaklęłam, waląc się otwartą dłonią w czoło. Kompletnie zapomniałam, że motor został zniszczony wczorajszego wieczoru.
Z ponurą miną rzuciłam w kąt, jak się okazało, zapasowe kluczyki do motoru i z ponurą miną ruszyłam przed siebie na piechotę.

                                                        ***

Ze wzrokiem wbitym w ziemię, przemierzałam kolejne ulice.
Deszcz padał nieustannie i wdzierał się pod kolejne warstwy ubrania.
Włosy zwisały wokół mojej twarzy w ciężkich i mokrych strąkach, a przy każdym kroku w moje uszy wwiercał się nieprzyjemny plusk rozchlapywanej wody.
Na chodnikach było pusto. Brzydka pogoda skutecznie odstraszała ludzi. Nawet samochodów było mniej.
Musiałam dziwnie wyglądać, wlokąc się tak bez kaptura czy parasolki. Samotna, z ponurą miną. Do tego zapłakana. Choć nawet, jak ktoś wyglądał przez któreś z okien, nie widział moich łez. Deszcz świetnie to ukrył.
Szybko przebiegłam przez ulicę, nim światło zmieniło się na czerwone i skręciłam w jedną z wąskich uliczek między budynkami.
Po pięciu minutach dotarłam do celu.
Stanęłam przed bramą cmentarza.
Wzięłam głęboki wdech i otworzyłam skrzypiącą furtkę. Nie zamykałam jej za sobą.
Mijałam kolejne nagrobki. Od tych najstarszych, zniszczonych przez czas i żywioły, po te najnowsze.
Tyle martwych osób. Każda z jakąś przeszłością, dobrą lub złą. Z tęskniącą rodziną lub bez niej… a także niewypowiedzianymi słowami pożegnania zamarłymi na ustach.
Każda kolejna sekunda spędzona w tym miejscu obciążała moje barki smutkiem, świadomością tego, jak kruche jest życie, oraz żalem tych, którym je odebrano. 

Wcisnęłam ręce głęboko w kieszenie i skręciłam w jedną z alejek. Mijając kolejne groby, odwracałam od nich wzrok. Nie mogłam patrzeć na to, jak niektórzy z nich byli młodzi.
Choć Nocni Łowcy od małego byli uczeni godzenia się ze śmiercią, ja tego nie umiałam. Nie potrafiłam przejść nad czyjąś śmiercią do porządku dziennego. Bez względu na to, jak bardzo znałam tą osobę, cierpienie wdzierało się do mojego umysłu i trudno było mi nad nim zapanować.
Zatrzymałam się raptownie i stanęłam przodem do grobów.

Nicholas Vinslet
Corneille Vinslet
Alain Vinslet 


Gdy ujrzałam te imiona na nagrobkach, zakręciło mi się w głowie… Tak dawno tu nie byłam. Jakieś… dwa lata. Pomimo tego groby były czyste i zadbane, a trawa wokół nich idealnie przycięta.
Przy najbliższej okazji powinnam podziękować nadzorcy cmentarza za to jak dba o nieodwiedzane nagrobki.
Deszcz powoli ustępował… A ja nadal stałam w tym samym miejscu. Po moich policzkach wciąż płynęły łzy.
- Przepraszam… - wyszeptałam, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa i ugięły się pode mną.
Upadłam na mokrą trawę, a moim ciałem wstrząsnął szloch.
Dlaczego ich straciłam? Tak bardzo się kochaliśmy, tak dobrze nam było ze sobą.
Tyle wspomnień...

Rodzice poznali się w czasie walki.
Działo się to we Francji, skąd pochodziła moja mama. Tata zgłosił się na ochotnika, by na jakiś czas przenieść się do Paryskiego Instytutu, by zastąpić jednego z nieobecnych Nocnych Łowców.
Pochodził z bardzo zamożnej rodziny, więc mógł sobie pozwolić na takie wyjazdy.
Oboje mieli wtedy po osiemnaście lat.
Do Instytutu przyszło wezwanie do walki. W okolicach Luwru zaatakował demon. Tata od razu stawił się w gotowości.
Gdy dotarł na miejsce, z demonem już ktoś walczył.
Okazało się, że była to moja mama.
Tata mówił mi, że w czasie walki wyglądała jak Anioł Zemsty. Czerń jej stroju bojowego i długie, falowane blond włosy tworzyły niesamowity kontrast, a to nadawało jej osobie niepowtarzalności.
Po tym, jak w końcu się opanował, ruszył jej z pomocą. Okazało się, że bardzo tego potrzebowała.
Demon z którym walczyła nie był zwykłym, podrzędnym demonem – był to Wielki Demon, Bazyliszek.
Mama była ciężko ranna, a to sprawiało jej problemy w walce, lecz nie poddawała się i zadawała kolejne ciosy.
Nie dopytywałam się o to, jak pokonali potwora, bo nie byłam zainteresowana. Bardziej obchodziło mnie to, jak potoczyły się losy rodziców.
Po tym, jak walka się skończyła, mama zemdlała. Tata zareagował bardzo szybko, złapał ją i popędził do Instytutu najszybciej, jak potrafił.
W czasie, kiedy była nieprzytomna, zaglądał do niej często i podziwiał ją, jej urodę. Powiedział mi, że właśnie wtedy, gdy była leczona z jadu Bazyliszka, zakochał się w niej.
Starał się dowiedzieć, kim jest, jak się nazywa, ale w Instytucie nikt nie chciał mu tego powiedzieć. Od początku odnosili się niechętnie na każdą wzmiankę o niej.
Prawie dwa tygodnie po walce odzyskała przytomność. Akurat był u niej tata.
Gdy otworzyła oczy, tata zauważył w nich zaniepokojenie i zdziwienie.
Zerwała się z łózka, ale tata z powrotem ją na nie przewrócił. Zaczęła się szarpać. Powiedziała mu wtedy, że ma ją puścić i posłała mu niezłą wiązankę, jak to ujął w czasie opowiadania mi tego. Zatkał jej usta ręką. Wychowany był w bardzo szanowanej i bogatej rodzinie, z zasadami rodem ze średniowiecza… Trzymali go tam jak na smyczy, dlatego też nie był przyzwyczajony do tego, że kobieta wyraża się w ten sposób.
Kiedy udzielał jej reprymendy swoim „snobistycznym, kretyńskim tonem” jak określiła to mama, jednym celnym kopniakiem w krocze powaliła go na ziemię.
Pospiesznie wstała i zaczęła zasypywać go pytaniami o to, dlaczego tu jest, dlaczego i jak długo.
Przez jakiś czas rozmawiali i tata wszystko jej tłumaczył. Przyjęła to spokojnie.
Gdy już skończył się temat walki i przebiegu jej leczenia, przedstawili się sobie. Tata był nią zachwycony, a mama… cóż, nie przepadała za nim.
Choć czuła do niego niechęć, opowiedziała mu o tym, że jest wolnym strzelcem i nie współpracuje z Clave. Uważała, że ich zasady są głupie i bezsensowne. Dlatego też działała w pojedynkę.
To był właśnie powód, dla którego Nefilim odnosili się do niej z taką niechęcią. On tego nie rozumiał.
Kilka dni później opuściła Instytut i wróciła do swojego mieszkania, ale tata nie odpuszczał i nachodził ją. Mama miała go dosyć, ale z upływem czasu widywała się z nim z coraz większą radością.
Przez pół roku dojrzewała do uczucia, którym siebie obdarzyli. Wtedy właśnie tata jej się oświadczył i zaproponował jej wyprowadzkę do Los Angeles, gdzie mieszkał.
Zgodziła się, bo nic nie trzymało jej w Paryżu. Nie miała ani rodziny, ani przyjaciół.
Kiedy tata przedstawił ją swojej rodzinie, widział ich niechęć do niej. Od zawsze chcieli znaleźć dla niego kobietę z bardzo bogatej rodziny. On jednak postawił na swoim i związał się z mamą.
Niedługo potem wzięli ślub.
Potem pojawił się mój brat, Alain.
Pięć lat później ja.
Dorastaliśmy otoczeni miłością i szczęściem. By nas wychować, mama zrezygnowała z bycia Nocnym Łowcą, jednak zachowała Znaki. Prawo pozwalało na to, ale ona i tak się nim nie kierowała. To była jej decyzja i żadne zasady narzucane przez innych by tego nie zmieniły.
Tata również ograniczył walki do minimum, a przez to jego rodzice odsunęli się od niego. On to jednak ignorował. W jego życiu liczyliśmy się tylko my: ja, Alain i mama.
Jedno z najlepszych wspomnień, jakie zachowałam to moje piąte urodziny. Nie wiem, jakim cudem zachowałam w głowie tak szczegółowo dzień z wczesnego dzieciństwa… Ale najważniejsze jest to, że zapamiętałam.
Były to moje piąte urodziny, o których Alain zapomniał. Do tej pory uśmiecham się, gdy przypomnę sobie, jak się wtedy na niego złościłam… Dopóki się nie zrekompensował i nie dał mi prezentu.
Była to srebrna zawieszka – delfinek. Jako dziecko uwielbiałam te zwierzęta. Gdy tylko go ujrzałam, poprosiłam mamę o jakiś łańcuszek.
Dostałam go.
I od dnia, gdy zawisł na mojej szyi, ani razu go nie zdjęłam.
W wieku ośmiu lat dowiedziałam się o Świecie Cieni i o tym, kim jestem.
Miałam do wyboru: podjąć się szkolenia i zostać w przyszłości Nocną Łowczynią, lub żyć jako Przyziemna.
Zdecydowałam się na treningi z dwóch powodów – pierwszym z nich była czysta ciekawość. Drugim to, że od kilku lat uczył się też mój brat.
Jako starszy z rodzeństwa, Alain dawał mi świetny przykład. Naprawdę się starał, a nawet pomagał mi w czasie treningów. Choć miał trzynaście lat, naprawdę dobrze walczył. Za to pokochałam go jeszcze bardziej.
Kolejne lata mijały mi na treningach i nauce demonologii, zielarstwa oraz run.
W międzyczasie rodzice pokazywali mi i Alainowi, jak żyć w świecie Przyziemnych. Nie chcieli, byśmy byli jak niektórzy Nefilim – zacofani i zamknięci w kręgu ludzi naszej rasy.
W wieku dwunastu lat wyjechałam na obóz. Pierwszy raz miałam rozstać się z rodzicami na ponad dwa tygodnia. To było dla mnie wyzwanie, ale czułam się gotowa. Przyszedł czas, bym się usamodzielniła.
W tym czasie rodzice i Alain mieli popłynąć gdzieś na jachcie.
Dzień mojego wyjazdu jednocześnie stał się dniem naszego pożegnania.
Nigdy więcej ich nie zobaczyłam.
Jacht zatonął.
Razem z nimi.

Deszcz przestał padać, a ja klęczałam, na ziemi, obejmując się ramionami.
 - Przepraszam, przepraszam… - z moich ust wciąż padało to samo słowo.

Rodzice taty ściągnęli mnie z powrotem do Los Angeles na pogrzeb.
Ciał mamy, taty i Alaina nie znaleziono. Tuż przed pogrzebem ktoś odnalazł deklarację mojego ojca, że chce, by pochowano go jak Przyziemnego. Tak więc zrobiono… A w grobach obok niego spoczęli mama i mój brat.
Po wszystkim dziadkowie spakowali moje rzeczy i zabrali do siebie.
Miałam z nimi zamieszkać.
Były to najgorsze trzy lata w moim życiu.
Każdego dnia wysłuchiwałam tego, jak nienawidzili mojej matki… Za to, że odebrała im syna i za to, jaka była. Na każdym kroku porównywali mnie z nią i do tego mieszali nas obie z błotem. Twierdzili, że odziedziczyłam po niej niewyparzoną gębę, wulgarność i prostactwo.
Nienawidziłam ich za to.
Zdarzało się nawet, że mnie bili… I nie były to delikatne klapsy. Często pojawiały się siniaki.
Pomiatali mną jak śmieciem i poniżali mnie.
W końcu powiedziałam: dość.
W dniu moich piętnastych urodzin uciekłam od nich. Nie zostawiłam żadnej wiadomości, choćby najmniejszej karteczki. Mało prawdopodobne było to, by się przejęli, że odeszłam.
W ten sposób trafiłam do Nowego Yorku. Potem odnalazłam Instytut, gdzie poprosiłam o schronienie. Przyjęli mnie tam z otwartymi ramionami.
Przeszłam dalsze szkolenie. Zaczęłam wykonywać zlecenia na demony, poznałam Margaret. Potem wprowadziłam się do mieszkania, które, jak się okazało, ojciec miał wykupione w Nowym Yorku „na wszelki wypadek”.
Zaczęłam nowe życie.

- Przepraszam, czy coś pani dolega? – uniosłam wzrok, wyrwana z zamyślenia.
Nade mną stał wysoki mężczyzna. Około trzydziestki. Blond włosy, niebieskie oczy.
Miał na sobie czarne jeansy, pantofle, dość nieodpowiednie na taką pogodę, szary sweter i elegancką, skórzaną kurtkę.
Wydawał mi się znajomy.
Na jego dłoni dojrzałam znak.
Nocny Łowca.
Zerwałam się na równe nogi i otarłam oczy wierzchem dłoni.
- Jasne, nic mi nie jest. – zmarszczyłam brwi, a palcami jednej ręki bawiłam się srebrnym delfinkiem.
 - Przecież widzę, że coś jest nie tak… Płakała… - zauważył, czym się bawię i zamarł w bezruchu, z wytrzeszczonymi oczami. - … łaś.
Spojrzałam mu uważnie w oczy. Ujrzałam w nich nieme pytanie, tęsknotę, niepewność.
Powoli wyciągnął dłoń w moją stronę.
- Viviene… - wyszeptał.
Już wiedziałam, kim jest.


Klaudia_W

piątek, 21 września 2012

Emily Rout - Rozdział drugi



          Spojrzałam na swoje paznokcie w krwistoczerwonym kolorze, które malowałam dzisiaj pospiesznie rano. Magicznie sprawiłam, że lakier wyschnął od razu po nałożeniu na paznokcie - życie bez magi musi być trudne. Jedną dłonią stukałam o drewniany stolik, a w drugiej trzymałam białą filiżankę z gorącą kawą.
         Pogoda za oknem była tak parszywa, że miałam ochotę zaszyć się w kawiarence i siedzieć w niej wieczność. Pomieszczenie było małe i wprawiało mnie w lekką klaustrofobie, ale na szczęście jedna ściana była jednym wielkim oknem, które wychodziło na tłoczną, ponurą ulicę. Stolik, przy którym siedziałam na miękkim fotelu, znajdował się tuż przy oknie. Czerwono - kremowy kolor ścian i jasne podłogi w jakiś sposób poprawiały mi humor. Nie były szare i nudne jak wszystko na zewnątrz.
        Spojrzałam na duży budynek naprzeciwko. Wielkie, szklane drzwi otworzyły się i zobaczyłam z daleka przystojnego chłopaka o hiszpańskiej urodzie, który wychodził na zewnątrz. Miał ciemne włosy i oczy - wiek... Około 25 lat. W drodze stanęła mu na przejściu młoda dziewczyna, o blond lokach, o których zawsze marzyłam. Uśmiechnęła się i zaczęli rozmawiać.
         Podeszli do czarnego samochodu, a ja w kościach czułam, że coś się szykuje. Skądś kojarzyłam tą dziewczynę, tak samo jak chłopaka, który podbiegł do samochodu i wsiadł do niego. Chłopak o hiszpańskiej urodzie zaczął rozglądać się zdezorientowany, i wykrzykiwać coś. Dostał w głowę czymś, czego zidentyfikować z daleka nie mogłam i stracił przytomność.
         Zaśmiałam się pod nosem. To Sylvia Velan! I jej chłopak, demon, którego imienia nie pamiętam. Niezła z nich parka, mają większy ubaw przy zabijaniu niż ja. Zresztą takie chodzą o nich ,pogłoski'.
- Witaj, siostrzyczko - usłyszałam głos tuż przy uchu.
          Spojrzałam na Will'a, w którego brązowych włosach było zaplątanych kilka małych liści. Zdjął z siebie czarny płaszcz, który zawiesił na fotelu, na który opadł. Na pierwszy rzut oka było widać, że był zmęczony.
- Znowu szlajałeś się z jakąś faerie? - Spojrzałam na niego sceptycznie.
         Will spojrzał na mnie unosząc jedną brew. Jego czarne źrenice - takie jak moje - były jedyną oznaką tego, że mamy w sobie krew demona. Było to niewiele, w porównaniu do innych czarowników, którzy mieli rogi, kopyta zamiast stóp, błonę między palcami, nogi pokryte łuskami, pazury zamiast paznokci, czy też co było najgorsze - zniekształcone twarze. Znałam kiedyś czarownika, którego połowa twarzy była normalna, druga natomiast była owłosiona, czerwone oko było nienaturalnie wielkie, a na czole był duży czarny róg.
         Wzdrygnęłam się.
- Z faerie? - Spojrzał na mnie z politowaniem i uśmiechnął się krzywo. - Odkąd jedna z nich chciała mnie utopić w stawie postanowiłem je unikać. - Zerknął na kubek w mojej dłoni i jednym, zręcznym ruchem wyciągnął mi go z ręki i wypił spory łyk kawy. - Z Nocną Łowczynią.
- Z Nocną Łowczynią? - mruknęłam, patrząc na niego ze zdziwieniem. Skoro to ktoś tak zły jak Sylvia Velan - może być. - Gdzie wy byliście? Dlaczego masz liście we włosach?
- Nie bądź taka ciekawska, Em. - powiedział Will i złapał za swój płaszcz, z którego kieszeni wyciągnął mały flakonik z przezroczystą zawartością. Przywiązana była do niego mała czarna koperta z białym napisem E.R.
          Flakonik postawił przede mną. - Znalazłem to dzisiaj na wycieraczce. Postanowiłem, że zanim ci to dam upewnię się co to jest. Jest nieszkodliwe, więc daje ci to. Zauważyłem, że umiera coraz więcej Podziemnych. Mają ślady ugryzienia, a ich krew jest prawie cała wyssana. Co się stało, że wampiry nagle rzucają się na wszystkich? Chcą wojny? To głupie, bo nie mają szans przeciwko innym, zjednoczonym rasom. - powiedział chaotycznie, patrząc na widok za oknem.
- Dlatego też bałeś się, że flakonik mnie zabije? - Zaśmiałam się. - Że wybuchnie po otworzeniu? - Złapałam za ów rzecz i otworzyłam kopertę. Wyciągnęłam z niej małą, białą kartkę. Nic na niej nie było. Zmarszczyłam brwi.
- Jej zawartość mogła na przykład zapachem sprawić, że straciłabyś przytomność, co w naszym przypadku jest trudne. - powiedział Will i pochylił się w moją stronę, jakby dopiero teraz zauważył, że niedaleko nas siedzi para ludzi, których nasza rozmowa... Mogłaby trochę zdziwić.
          Złapał za flakonik i otworzył go. Patrzyłam zdziwiona, jak  kroplę jego zawartości wylewa na biały papier. Zaczęły pojawiać się na nim czerwone litery.
Proszę o spotkanie, jutro o północy przyślę po panią mojego przyjaciela.
A.K.
- Mogę iść z tobą. - powiedział Will.
          Pokręciłam głową. - Dam sobie radę. Kimkolwiek ta osoba jest.

***

          Spojrzałam na gazetę ,Paranormalny Tydzień'' leżącą na blacie w kuchni, którą jeszcze przed chwilą czytał Will. Rzuciło i się w oczy kilka słów: morderstwo, wampiry, zamieszanie, niewiadoma.
- Piszą o Andrew Boune. - powiedział Will, patrząc na mnie kątem oka.
          Nie miał na sobie góry od piżamy, przez co widziałam blizny na jego plecach - trzy grube szramy, które przebiegały wzdłuż jego pleców.
          Pamiętam noc, kiedy miałam za zadanie zabić jakiegoś parszywego wilkołaka. Śledziłam go, a gdy nadarzyła się okazja, a ulica była pusta, zezłoszczona tym, że tracę przez niego czas, zafundowałam mu na tyle silne zetknięcie z piorunami z moich palców, że jego skóra pociemniała, gdy jego trup upadł na chodnik.
          Zadowolona zaczęłam wracać do domu, gdy poczułam ostry ból pleców. Oszołomiona dotknęłam miejsca bólu, ale nie miałam tam żadnych ran. Oparłam się bokiem o najbliższy budynek i ześlizgując się z niego upadłam na chodnik. Byłam wtedy początkową czarownicą, miałam zaledwie 35 lat. Nie wiedziałam co się ze mną dzieję, nigdy nie słyszałam o bólu... znikąd.
        Usłyszałam krzyk Willa w swoich myślach. I moje imię wypowiadane przez niego. Zobaczyłam portal przed sobą, a za nim brata leżącego na ziemi. Ledwie wstając przeszłam przez niego. Kiedy to zrobiłam od razu zaczęłam się rozglądać za napastnikiem, który pazurami rozszarpał koszulę Willa, która była mokra od krwi. Nie znalazłam nikogo.
         Stworzyłam portal do domu i zaciągnęłam do niego Willa, który wciąż powtarzał, że uratował go pół człowiek-pół demon. Ten sam, który pomógł nam w dniu mojego ślubu. Dwa dni robiłam wszystko, by utrzymać przy życiu Willa. Demon, który go zaatakował, miał w pazurach, niczym wąż, jad, który zabijał powoli ofiarę. Jedynym ratunkiem było znalezienie go i zrobienie antidotum na jego jad. Nie było go w skórze Willa, bo zrobił co miał zrobić i wyparował.
          Wtedy pierwszy raz wywoływałam demony, szukając napastnika. Jakie było moje zdziwienie, gdy znalazłam na wycieraczce mały flakonik z jadem demona. Leczenie trwało od tamtej chwili krótko, ale mimo to szpecące blizny zostały.
          Wkrótce po tym zdarzeniu dowiedziałam się, że ja i Will - co było niezwykłe - mieliśmy tego samego ojca. Przez to też byliśmy związani ze sobą jak bliźnięta. Czuliśmy to samo, wiedzieliśmy gdzie jest drugi z nas, a tym samym nasza moc była identyczna. Do dziś zastanawiamy się kim jest ten pół człowiek-pół demon. Naszym ojcem?
          Dostając wczoraj od Willa flakonik z listem wiedziałam od kogo jest. Był identyczny jak tamten, z taką samą kopertą, o tym samym charakterze pisma. Will nie wiedział o tym, że ktoś podrzucił nam wtedy antidotum - wiedziałam, że nie odpuściłby i szukał ów osoby. A po co była nam ta wiedza? To chyba lepiej, że ktoś nas chronił tak po prostu.
         Teraz byłam pewna, że to z ów osobą spotkam się dzisiaj w nocy.
- W ogóle słuchałaś co do ciebie mówiłem? - spytał oburzony Will, kiedy spojrzałam na niego nieprzytomnie. - Andrew - tak jak i inne ofiary - miał ślady po ugryzieniu wampira i niewielką ilość krwi w żyłach. O ile dobrze pamiętam, mówiłaś, że był nietknięty.
- Bo był. - Zmarszczyłam brwi. - Chyba, że...
- Ktoś zabił go, a później - po tym jak zniknęłaś - wrócił i zatuszował to magią, chcąc zrzucić winę na wampiry.
         Pokiwałam przytakująco głową. Jak zawsze nasz tok myślenia był ten sam.
- Ale to nie nasza sprawa. Przynajmniej ktoś wyręczył mnie z pracy. - Uśmiechnęłam się.
         Przypomniałam sobie blask blond włosów w loży i wzdrygnęłam się.
        To nie może być James.

***

          O równej dwudziestej usłyszałam pukanie do pokoju. Mimo, że mieszkałam z bratem od zawsze, zawsze staraliśmy się szanować swoją prywatność.
- Wejdź. - powiedziałam, patrząc sceptycznie na czarną, obcisłą sukienkę, którą trzymałam w rękach.
          Cholera, w co ja mam się ubrać na to spotkanie?
- Mała przesyłka do ciebie. - W głosie Willa usłyszałam nutkę zdziwienia. Spojrzałam na niego. W rękach trzymał duże białe pudło, którego wieczko było lekko odchylone. Podeszłam do niego i wzięłam je od niego.
        Położyłam pudełko na łóżku przykrytym czarną narzutą i otwierając je zobaczyłam w środku czarną maskę i suknię. Złapałam za nią i podeszłam z nią do ogromnego lustra na ścianie. Już na oko widziałam, że będzie idealnie na mnie pasować. Niebieska, sięgająca do ziemi, bez ramiączek, z czarnymi koronkowymi dodatkami. Chwilę później znalazłam jeszcze w pudełku czarne aksamitne rękawiczki za łokcie.
- Już nie musisz się przejmować w co się ubrać.
- Szkoda, że nie dali mi butów. - mruknęłam.

***

          Równo o północy usłyszałam dźwięk dzwonka do drzwi. Spojrzałam ostatni raz na siebie w lustrze, poprawiając spięte włosy i biorąc torebkę, ruszyłam do drzwi. Znalazłam za nimi młodego... chłopaka - którego oczy były zamglone i dziwnie puste. Był pod czyjąś kontrolą. Ale nie wyglądał na kogoś w niewoli - miał na sobie garnitur, schludnie przystrzyżone włosy i olśniewające białe zęby - którymi teraz szczerzył się sztucznie do mnie.
         Ukłonił się, jakby pomyliły mu się epoki i wystawił w moją stronę ramie. Szliśmy tak, ja trzymając go za przedramię dotąd, aż otworzył mi drzwi do białego mercedesa. Gdy wsiadłam zobaczyłam koło siebie, na siedzeniu, bukiet niebieskich róż, których od razu postanowiłam ,unikać'. W świecie magi lepiej nie dotykać tego, czego się nie zna lub tego, co należy do innych, lub dostaje się od innych - a którym się nie ufa. Lub nie zna.
          Ruszyliśmy, a mimo, że starałam się zapamiętać drogę, nie wyszło mi to. Od razu zrozumiałam, że chłopak jedzie tak, by mnie zmylić, żebym nie trafiła w ów miejsce sama.
        Niektórzy mogliby powiedzieć, że jestem naiwna - ale mimo to za bardzo zżerała mnie ciekawość kim jest A.K. Czy jest tym pół demonem-pół człowiekiem, który uratował mnie i mojego brata?
         Wyczarowałam kulę, którą tworzyły pioruny. Przerzucałam ją jak zabawkę z jednej dłoni do drugiej, patrząc na chłopaka. - To robi się irytujące. Daleko jeszcze? - spytałam po jakiś trzydziestu minutach jazdy.
          Chłopak nie odpowiedział, wciąż wpatrując się w drogę przed nami bez ruchu. Podniosłam dłoń i już chciałam rzucić w niego kulą, gdy zatrzymał samochód.
- Jesteśmy na miejscu. - oznajmił, jakby nigdy nic i wyszedł.
          Otworzył mi drzwi i wystawił dłoń, za którą złapałam. Gdy wyszliśmy zauważyłam, że jesteśmy na jakimś odludziu.
         Zobaczyłam przed sobą mały domek, z którego komina buchał dym, a w jednym z pokoi świeciło się światło. Nie musiałam czekać, by ten zwykły, rodzinny dom zniknął, wraz z czarem, a na jego miejsce pojawiło się coś... znacznie okazalszego.
         Zobaczyłam wysoki, trzypiętrowy biały dom o ogromnej werandzie. Drzwi frontowe i ramy okien były złote - właściciel musiał być nieźle kasiasty. Na schodach, które prowadziły na werandę, były rozsypane płatki różnokolorowych róż. Co to za pomysł, by tak marnować kwiaty?
- Madame? - powiedział chłopak, wystawiając ramię. - Pan oczekuje na panią z niecierpliwością. Proszę założyć maskę.
          Zrobiłam to, o co poprosił mnie chłopak i złapałam go za ramię. - Ciekawe kim jest ten twój pan.

JimmyK

wtorek, 18 września 2012

Lumine Nightshade - Rozdział drugi



                Na końcu uliczki dostrzegłam zarys dwóch wysokich postaci. Cholera! Gdzie jest łuk jak go potrzebuję?-zaklęłam w myślach. Z impetem podniosłam się z brukowanej uliczki i z ogromną prędkością ruszyłam w stronę przeciwników-wielokrotnie już powtarzano mi, że w biegu wyglądam jakbym latała. Znalazłam się kilka centymetrów przed jednym z nich, jak zauważyłam - zszokowanym, półdemonem . Obaj swoim wyglądem przypominali ludzi, odróżniał ich jedynie odcień skóry i oczu. Jeden miał oliwkową skórę i oczy w kolorze intensywnej pomarańczy, a drugi  był w odcieniu przytłumionego grafitu, a jego tęczówki były czerwone jak zwietrzałe Cabernet. Byli ubrani w przewiewne granatowe płaszcze, a na głowach mieli kaptury, spod których wysypywały się lśniące czarne włosy. Byli nawet przystojni. Logan znalazł się tuż za mną, zaraz po tym jak zamachnęłam się na czerwonookiego, który spojrzał na mnie i wygiął usta w złośliwym uśmiechu, zupełnie jakby coś knuł. Mój przyjaciel zabrał się tymczasem za jego kumpla. Przeciwnik złapał moją rękę i przyciągnął mnie do siebie, wkurzona obróciłam się tyłem i uderzyłam łokciem w jego pachwinę, zwolnił uścisk, co wykorzystałam, żeby rzucić go przed siebie. Natychmiast wstał i ruszył w moim kierunku, kopnęłam go z półobrotu, ale złapał moją nogę i obrócił mną tak, że znalazłam się na ziemi. Dostrzegłam kątem oka jak Logan okłada przeciwnika i rzuca nim o ścianę. Podniosłam się i ustawiłam w pozycji bojowej, dłonie miałam otwarte. Wyprowadziłam cios całym ciałem, z prawej dłoni, złapał ją a później i drugą, którą się asekurowałam. Zablokował mnie. Schyliłam się do przodu i kopnęłam go energicznie nogą w twarz, robiąc jednocześnie przewrót, przez co wylądowałam stojąc na jego głowie. Oczywiście kopniak był na tyle solidny, że oszołomiony uwolnił moje ręce. Gdy chwilkę nad nim tak stałam, zza koszulki wysunął mi się wisiorek i zawisł nad jego twarzą. Przetarł oczy spoglądając na niego i zrobił taką minę, jakby właśnie miał się zadławić. Szybko wstał, wycofując się do tyłu i znacząco spojrzał na kumpla, który zaczął robić to samo.
– Nie tym razem – rzucił i mrugnął do mnie, po czym oboje zaczęli uciekać, co mnie trochę zaskoczyło. Nie mając dużo czasu do namysłu, wyciągnęłam rękę zatrzymując Logana, który chciał za nimi pobiec, skupiłam się i z ziemi wzdłuż całej ulicy zaczęły w bardzo szybkim tempie wyrastać pędy roślin, które goniły za przybyszami rozrzucając dookoła kostkę brukową i ziemię. W ostatniej chwili, gdy już jedna z lian prawie oplotła im nogi otworzył się portal i zniknęli w jego wnętrzu.  Dopiero po chwili zmusiłam rośliny do powrotu w głąb  ziemi. Uliczka wyglądała jak pobojowisko. Spojrzałam na Logana, który stanął przede mną.
- Jesteś ranna – powiedział wskazując na moją głowę, wtedy dopiero przypomniałam sobie o rozcięciu na czole. Sądząc po jego minie i fetorze krwi unoszącym się w powietrzu, musiałam wyglądać co najmniej jak upiór z Luwru , dlatego zdecydowałam, że wolę zobaczyć swoje odbicie dopiero w domu. Mimo to wyciągnął stelę i narysował mi Iratze na skroni.
- No pięknie, jak zostanie mi blizna, przerobię ich obu na ser szwajcarski.
***
                Weszłam do mieszkania i nie zwracając na nic uwagi skierowałam się do swojego pokoju, nie kłopotałam się nawet z włączeniem światła. Jedyną rzeczą o jakiej myślałam w tej chwili był gorący prysznic.  Zrzuciłam czarną skórzaną kurtkę i zdjęłam buty, po czym od razu udałam się do łazienki ściągając po drodze koszulkę, którą razem z resztą ciuchów wrzuciłam do kosza na bieliznę, stojącego zaraz przy drzwiach. Weszłam pod prysznic i rozkoszowałam się gorącą wodą, spływającą po całym moim ciele, wtarłam w skórę ulubiony żel pod prysznic pachnący kwiatem lotosu i piżmem, zmyłam z siebie całą krew i zaczęłam myć włosy, splątane i sztywne od zaschniętej krwi. Od razu poczułam się lepiej. Wyciągnęłam rękę i po chwili już stałam na zewnątrz kabiny owijając się błękitnym puchatym ręcznikiem. Stanęłam przed lustrem, pięknie zdobionym rzędem elfickich zawijasów, którymi nie pogardziłby nawet Tolkien. Spojrzałam na swoje odbicie. Nie licząc paskudnego podłużnego cięcia „zdobiącego” w tym momencie moje czoło, wyglądałam jak zwykle- jasna skóra, lekko mieniąca się cera i długie czarne włosy, w paru miejscach poprzeplatane ciemnofioletowymi pasmami,  spływające mi po ramionach i plecach. W tym momencie moje oczy miały odcień srebrzystego fioletu. Z półeczki koło lustra wzięłam maleńki słoiczek wypełniony świetlistą mazią, odkręciłam go i nabrałam odrobinę na palec, po czym delikatnie wsmarowałam breję w swoje czoło – może i miałam narysowany znak leczący, ale nigdy nie wiadomo co te diabelskie pomioty robiły ze swoją bronią. Na myśl o tym gdzie mogli ją trzymać prawie dostałam drgawek nerwowych. Gdy cała rana była już pokryta poczułam natychmiastową ulgę, chwyciłam ogromny płatek Lilii i starłam nim maść, jak nasączaną chusteczką.  Po rozcięciu nie było nawet śladu. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym chwyciłam misternie wykonaną szczotkę i idąc do pokoju rozczesywałam włosy.
Mój pokój otulało kilka promieni słońca, wpadającego przez okna, ozdobione lambrekinami z delikatnego szyfonu w odcieniach błękitu, fioletu i srebra. Ściany w jasnym fioletowym kolorze iskrzyły się od delikatnych błyszczących wzorów, przypominających szron – podobnie zresztą jak reszta mebli, jakie miałam. Czasem miało się wrażenie, że weszło się do pomieszczenia, gdzie wszystko zamarzło, ale gdy tylko zaczynało się mienić wydawało się, że jest się w magicznym świecie. Uroku dodawał z pewnością żyrandol z kryształów Swarovskiego, który zwisał na środku pokoju rozszczepiając światło we wszystkich kierunkach i pojedyncze dwa plafony zawieszone na dwóch przeciwległych ścianach. Na stoliku obok łóżka stał wazon, w którym znajdowały się trzy kryształowe lilie - Luminelle, gatunek  od którego wzięło się moje imię. Były to przezroczyste w całości kwiaty, które wyglądały jakby wykonano je z delikatnego, lekko przydymionego szkła z dokładnymi detalami. Miały niezwykłą właściwość – zakończenia ich płatków i pręciki świeciły intensywnie błękitnym światłem. W podziemnym świecie były wykorzystywane jako oświetlenie - przy okazji stanowiły dość niezwykłą ozdobę.
Podeszłam do swojego łóżka i klapnęłam na koronkowej narzutce w odcieniu lodowatego błękitu. Na poduszce, zwinięty w kłębek spał Bruce Lee, mój kochany maltańczyk, którego dostałam od Logana zaraz po tym jak trafiłam do instytutu i parę osób nazywało mnie plugawym mieszańcem. Byłam wniebowzięta, gdy podszedł do mnie, całej zapłakanej i podał mi maleńką, puchatą śnieżnobiałą kuleczkę - biło wtedy od niej takie ciepełko. Piesek ostrożnie podniósł lewe uszko, nastawiając je jak radar i otworzył zaspane maleńkie czarne oczka wpatrując się we mnie. –Wyszkolimy go, żeby nie dał nikomu zrobić Ci krzywdy- powiedział wtedy. Myślałam, że żartował ale jak się okazało naprawdę próbował trenować biedną psinkę. Oczywiście szczeniaczek patrzył na niego z politowaniem i jedyne co udało mu się osiągnąć w tym temacie to komicznie wyglądające gesty w stylu układania się na plecach w pozycji bojowej i warczenia albo skakanie z dziwnie wydawanymi dźwiękami typu „aja” – na ogół przypominał Atomówki w locie. Dlatego właśnie postanowiłam nazwać go imieniem legendy kina. Najzabawniejsze jest to, że Bruce jest bardzo inteligentnym psem, po prostu czasem odstawia takie rzeczy, że człowiek zastanawia się gdzie się podział jego mózg. Niektóre osoby do dziś zachodzą w głowę jak to jest możliwe, że nadal żyje, ale przecież nie mogłam się przyznać, że razem z Loganem „zarekwirowaliśmy” kilka rzeczy z królestwa mojej „najukochańszej” ciotuni. Środki faerie były magią same w sobie i z drobną pomocą czarownika sprawiłam, że mój piesek nie ulegał wpływowi czasu.  
Delikatnie pogładziłam Bruce’a po starannie wyszczotkowanym włosiu i po chwili poczułam jak podskakuje, złapałam go gdy na mnie skoczył i położyłam na swoich kolanach na miękkim ręczniku. Od razu wyczuł, że to ja i się uspokoił. Zaczął lizać mnie po dłoni, na której miałam runę wzroku. Poprzez spożycie magicznej mikstury faerie oczywiście też rozróżniał rasy i widział podziemny świat.
 – Czas na spacer Bruce - powiedziałam do niego, zachwycony zeskoczył na dywan, podbiegł do swojego posłania, chwycił w ząbki swoją smycz i wrócił do mnie energicznie merdając ogonkiem. Wstałam i podeszłam do szafy, otworzyłam ją i wyciągnęłam komplet czarnej bielizny, ulubione jeansy rurki i czarny podkoszulek na grubych ramiączkach, szybko się ubrałam i włożyłam czarne kozaczki. Przed wyjściem stanęłam przed lustrem od toaletki, poprawiłam włosy i ułożyłam wiszący na mojej szyi wisiorek w kształcie kryształowego liścia, zdobiony zawijasami z metalu przypominającego srebrno-błękitną lianę, który przeplatał się też z całym łańcuszkiem, oplatając moją szyję jak pnącza. Cały naszyjnik był dziełem mojego ojca, nigdy go nie zdejmowałam. Wyskoczyłam na korytarz trzymając pieska w objęciach. Gdy tylko mijałam salon usłyszałam dobiegający stamtąd głos Morgana.
- Lumi! – zawołał, więc od razu skierowałam się w stronę salonu, gdzie zastałam go zwisającego na kanapie w różowym puchatym szlafroku i kapciach króliczkach. –Na Razjela! – pomyślałam natychmiast- gdyby nie to, że zdążyłam wytrzeźwieć pewnie pomyślałabym, że mój umysł jest zamroczony przez pijackie widy. Już miałam spytać go skąd wytrzasnął ten strój, kiedy zaczął dziwnie seplenić. – Nie dam rady dzisiaj ślęczeć w sklepie i przyjmować klientów. Czy mogłabyś zrobić mi tę uprzejmość i zająć się interesem? – zapytał szczerząc zęby, lub to co miało być zębami, w uśmiechu i przykładając woreczek z lodem do głowy.
- Gdzieś Ty się znowu włóczył? – zapytałam patrząc na niego z politowaniem. – A może raczej powinnam spytać gdzie podziałeś swoje zęby? – dodałam ironicznie. Złapał się przerażony za swoją szczękę wolną ręką.
- O rzesz w mordę! – zaklął – Założyłem się z Gilderoyem, że nie zna zaklęcia na samowolnie błąkającą się szczękę, nie sądziłem że użyje mojej .
- To gdzie teraz błąka się Twoja szczęka? – spytałam
- Pewnie gdzieś w okolicy jeziora Loch Ness – westchnął i rozczochrał ręką swoje ciemne włosy. – Później ją sprowadzę. W każdym razie jeżeli dobrze mi się wydaje, on ma gorsze zmartwienie- dodał.
- Czemu?
- Bo chyba wysłałem jego tyłek na Madagaskar – rzucił beztrosko, po czym w jego dłoni pojawiła się butelka z wodą, którą próbował pić leżąc. Zaczęłam się śmiać. Nie wiedziałam czy bardziej z tego, że wywinął taki numer czy z tego, że seplenił jak stary dziadek.
- Jaki Ty mi dajesz przykład? – spytałam po chwili, on też zaczął się śmiać. Po czym otworzył swoje ogromne czekoladowe oczy, które w odróżnieniu od ludzkich wokół źrenicy miały ślad przypominający spadającą  gwiazdę. Gdy ktoś nie przyjrzał się dokładnie wydawało się, że to po prostu światło odbija się w jego oczach.    
- To pomożesz staremu, zgrzybiałemu dziadowi czy nie?
- Dobra – powiedziałam i wyszłam z mieszkania.
***
                Spacer do pracy trochę mi zajął, zwłaszcza że Bruce Lee zatrzymywał się prawie wszędzie, więc po jakimś czasie wzięłam go na ręce i zaczęłam nieść. Dość często zabierałam go do sklepu, który prowadziłam razem z Morganem. Mijałam powoli uliczki, aż znalazłam się pod sklepem z bronią „Róg Tęczowego jednorożca”, prowadzonego przez dość ekscentrycznego przyziemnego - Symeona Suursigę. Był on dosyć postawnym mężczyzną, którego czas z pewnością nie oszczędzał sądząc po oszczędnym owłosieniu głowy. Siwizny biedaczysko z pewnością nabawił się przez ogromny stres, który fundowała mu matka. Zaskoczeniem dla mnie było jednak, jakim cudem jego imponujące bokobrody pozostają praktycznie w stanie nienaruszonym mimo hulaszczego trybu życia, który prowadzi. Mimochodem zerknęłam przez szybę i zobaczyłam Symeona celującego do kogoś ze swojego ukochanego karabinu Winchester. –Żadna nowość. – pomyślałam i udałam się za róg następnej uliczki, gdzie znajdował się „Skowyt Pijanej Bunshee”, księgarnia i sklep z magicznymi przedmiotami. Z kieszeni wyciągnęłam mały złoty klucz, otworzyłam drzwi i położyłam na ladzie Bruce’a, po czym przekręciłam tabliczkę z napisami „otwarte/zamknięte”.
Sklep był dość duży,  w rogu tuż przy oknie znajdowała się wysoka lada, za którą stał ogromny, przestronny regał ze składnikami do mikstur, eliksirów itp. Wchodzący przyziemni widzieli tam jedynie półkę z różnymi rodzajami herbaty. Przez większą część pomieszczenia biegły klasyczne drewniane regały, na których stało pełno książek, w rogu naprzeciwko lady znajdowały się półki i gablotki wypełnione najróżniejszymi magicznymi przedmiotami – amuletami, posążkami, świecami, kadzidełkami i wszystkim innym co można było sobie zażyczyć. I to dosłownie. Nieliczni wiedzieli, że potrafiłam ściągnąć do tego sklepu praktycznie wszystko, ale nie mogłam się niestety afiszować ze względu na Clave. W głębi sklepu znajdowało się małe pomieszczenie za błyszczącą kotarą. Stał tam okrągły stół, ze zdobionym orientalnie obrusem, na którym stała przykryta szczelnie czarnym aksamitem, kryształowa kula. Na ścianach wszędzie wisiały jakieś tajemnicze maski i amulety. Była też szafeczka zawierająca filiżanki, herbaty  świece i specjalistyczne karty tarota. Morgan w ramach dodatkowego zarobku postanowił robić także za przyziemnego wróżbitę. Dla efektu wkładał nawet złoty turban i ogromny płaszcz błyszczący zielono-złotym brokatem. Czasem jak wkurzali mnie klienci, albo się nudziłam a Morgi wrabiał mnie z siedzeniem w sklepie, sama udawałam wróżkę, co może nie do końca było kłamstwem.
Weszłam za kontuar i otworzyłam księgi rachunkowe. Morgi był dowodem na to, że choćbyś miał tysiaka na karku to i tak nie poprawią się twoje zdolności matematyczne. Zaczęłam sprawdzać zestawienia faktur z ostatniego miesiąca – musieliśmy mieć jakąś przykrywkę dla Urzędu Skarbowego. Nie chodzi o to, że nie udałoby nam się wywinąć od płacenia, ale o to, że tak zwany podziemny świat również posiadał swoje instytucje podatkowe. Nazbierała się cała sterta papierów. Po chwili do sklepu wszedł stały klient, przyziemny który strasznie mnie irytował. Był to nawiedzony osiemnastolatek z wytrzeszczonymi niebieskimi oczami, wystającymi zębami i mysią czupryną. Był niski i chudy jak patyk, a ubrania wisiały na nim jak worki, ale uważał się co najmniej za Brada Pitta. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i położył przepocone łapsko na ladzie.
- Cześć ślicznotko – zagaił -  i cześć psie– dodał w stronę Bruce’a Lee. Piesek  podniósł łepek i prychnął, po czym odwrócił się, wypinając zadek w jego stronę. – Poproszę 1 gram herbaty walentynkowej.- Zaczyna się- pomyślałam, odwróciłam się, chwyciłam słój z herbatą, otworzyłam go i nabrałam troszkę pęsetą, po czym przesypałam do torebeczki, którą wyciągnęłam z szuflady i położyłam na elektronicznej wadze, stojącej na ladzie. Obwiązałam woreczek i nabiłam na kasę odpowiednią kwotę.
- Czy podać coś jeszcze? – zapytałam uprzejmie.
- Piękna dziś pogoda – wyjrzałam za okno, gdzie czarne chmury zwiastowały zbliżający się deszcz. – Nawet tego nie skomentuję - zrolowałam oczy- Może miałabyś ochotę wyjść dzisiaj do kina?
- Mam dużo pracy- odparłam cierpko ,Ja pierdzielę, ile razy można komuś odmówić, żeby dotarła do niego subtelna aluzja?-pomyślałam
- To może chociaż na kawę? – Cholera, nadal się nie poddawał. Co z nim jest nie tak?- zaczęłam energiczniej przerzucać księgi rachunkowe bliska wybuchu.
- Nie jestem w nastroju Mortimer – wycedziłam przez zęby – Panuj nad sobą, myśl o Dalajlamie…
- Mam coś dla Ciebie – zaczął najwidoczniej bardzo podniecony, po czym wyciągnął dziwnie wyglądający przedmiot, chyba kwiat zrobiony jak przypuszczałam ze śmieci, spojrzałam na niego sceptycznie. Prawie zakrztusiłam się odorem, który wyraźnie czułam.
- Rany, dzięki. Zawsze o takim marzyłam – odparłam, przykładając zwiniętą dłoń do ust i tłumiąc kaszel. Wzięłam twór i wrzuciłam go do pudła ukrytego za ladą pod oknem z napisem „niebezpieczne przedmioty/odpady biologiczne ”. Kompletnie nie zwrócił na to uwagi.
- Moglibyśmy skoczyć do mnie do domu pokazałbym Ci całą kolekcję – wyglądało na to, że nic go dzisiaj nie zniechęci. Postanowiłam zrobić coś, co robiłam bardzo rzadko. Intensywnie spojrzałam w oczy Mortimera i utrzymywałam kontakt wzrokowy – Masz ochotę wyjść – nakazałam mu w myślach – Jesteś dzisiaj bardzo zajęty, masz ogromną ochotę sprzątnąć mieszkanie – dodałam, jego oczy zrobiły się mętne, po chwili rzucił- Mam dzisiaj dużo sprzątania, do zobaczenia –  odwrócił się i wyszedł ze sklepu. Odetchnęłam z ulgą. Chwyciłam rękawice spod lady i wyciągnęłam pudło spod okna. Wyciągając ręce na jak największą odległość i wykrzywiając  szyję w bok, jak najbardziej tylko mogłam, wyszłam przed sklep i wrzuciłam całą zawartość do śmietnika, starannie zamykając kubeł. Wróciłam do środka i zajęłam się papierkową robotą.
***
Nie licząc wizyty Mortimera, dzień minął mi całkiem spokojnie. Miałam kilku klientów, którzy wpadli po książki. Powoli zaczynało robić się ciemno, zeszłam do piwnicy po trochę rzeczy, które zamierzałam dołożyć w gablotkach. Właśnie wyciągałam kadzidła, pochylona nad kartonem, gdy poczułam coś dziwnego, poczułam silną aurę w pobliżu. Zostawiłam rzeczy na miejscu i weszłam na górę do sklepu, przy drzwiach zastałam trzęsącego się Bruce’a Lee, który natychmiast wbiegł do piwnicy. Ostrożnie podeszłam do drzwi wejściowych, powoli je otworzyłam i wyjrzałam na zewnątrz, obróciłam głowę w obie strony, moją twarz omiótł lekki wiatr, wyostrzyłam wzrok i dostrzegłam ciemny kształt leżący za kontenerami na śmieci w wąskiej uliczce obok. Nie wyczuwając nikogo ani niczego w pobliżu, udałam się w tamtą stronę. Po drodze schyliłam się i wyciągnęłam z buta sztylet. Po chwili byłam pod kontenerem, ale intuicja czy też podświadomość  podpowiedziała mi, że cokolwiek za nim znajdę, nie będzie żywe. Zerknęłam pod nogi , stałam w ciemnej kałuży krwi, wypływającej spod śmietnika. Przeskoczyłam nad nim i znalazłam się tuż przed zwłokami młodego chłopaka, na oko szesnastoletniego. Nie musiałam patrzeć na runy, pokrywające jego ręce, by wiedzieć kim był. Nie kojarzyłam go jednak z Instytutu Nowojorskiego. Jego twarz była wykrzywiona w potwornym strachu, oczy w kolorze oceanu ziały pustką, a z nosa i szyi, na której widać było dwa maleńkie nakłucia, sączyła się krew. Piękne blond włosy zlepione były od potu i brudu, podobnie jak cały jego strój. Rozejrzałam się wkoło w  poszukiwaniu broni, nie znalazłam żadnej, co oznaczało że ciało zostało przeniesione. Nie wierzyłam, że nie próbował się bronić. W tym momencie żałowałam, że nie posiadam zdolności do odczytywania przeszłości za pomocą dotyku, może dowiedziałabym się co mu się przytrafiło. W każdym razie wiedziałam jedno, mimo że ktoś próbował upozorować winę wampira, z pewnością nie on tego dokonał. To by było zbyt proste i zbyt oczywiste.  Przeklinając w duchu, że kopnął mnie zaszczyt zajęcia się tym burdelem, wysłałam wiadomość do Clave.

Saphire_blue